Malowniczy straszak. "Ghost Wars" – recenzja 1. odcinka nowego horroru od Syfy
Piotr Wosik
8 października 2017, 18:03
"Ghost Wars" (Fot. Syfy)
Jeśli spodziewasz się najgorszego albo nie masz żadnych oczekiwań, to czasem możesz się pozytywnie zaskoczyć. Truizm ten jak ulał pasuje do "Ghost Wars", nowości stacji Syfy. Drobne spoilery.
Jeśli spodziewasz się najgorszego albo nie masz żadnych oczekiwań, to czasem możesz się pozytywnie zaskoczyć. Truizm ten jak ulał pasuje do "Ghost Wars", nowości stacji Syfy. Drobne spoilery.
Włodarze stacji Syfy już jakiś czas temu zapowiadali, że postarają się zerwać ze swoim wizerunkiem. Z utartym i przekornym przyzwyczajeniem, że kojarzymy ich seriale z syfem. Obiecali pokaźniejsze budżety i przywiązywanie większej wagi do strony technicznej. Z owych zapowiedzi wywiązują się z różnym skutkiem, ale jeśli uda się odpowiednio poprowadzić "Ghost Wars", to będzie to produkcja, którą zaliczymy im po stronie plusów. Dość nieoczekiwanie, premierowy odcinek wykazuje bowiem spory potencjał.
Odcięte od świata małe miasteczko na Alasce zostaje opanowane przez siły paranormalne. Lokalny wyrzutek, Roman Mercer (Avan Jogia), staje przed wyzwaniem pokonania własnych demonów oraz uprzedzeń społeczności. Musi to zrobić, aby opanować drzemiące w nim nadprzyrodzone zdolności i uratować mieszkańców przed zagrożeniem, które może zniszczyć ich wszystkich. Twórcą serialu jest Simon Barry ("Continuum", "Van Helsing"), a 1. sezon składał będzie się z rozsądnych 13 odcinków.
Pierwsze, co od razu rzuca się w oczy, to świetna realizacja. Już pierwsza scena, pokazująca nam panoramę alaskańskiej mieściny, sprawiła, że wydusiłem z siebie małe "wow". Niskie zabudowania, ulice mokre od deszczu, pochmurne niebo, gęsta roślinność – jeśli podobnie jak ja lubicie takie peryferyjne klimaty USA, to będziecie zachwyceni. Miejsce akcji od razu wydaje się tajemnicze, nastrojowe, ale także odpowiednio brudne i namacalne.
Aby osiągnąć taki efekt, serial wykorzystał dwa kluczowe triki. Pierwszy to chłodna paleta barw i lekko przyciemnione światło. Taka zimna kolorystyka świetnie sprawdza się z gatunkiem horroru, w jakim twórcy chcą się poruszać. Podkreśla odizolowanie, wprowadza niepokój i sprawia, że aż chce się otulić kocykiem. Druga kwestia to kinowa panorama obrazu. Czarne pasy u góry i dołu ekranu nie wyglądają tu jednak na jedynie pretensjonalny zabieg i próbę symulowania filmowości, ale faktycznie dodają całości uroku i wyostrzają przemyślaną kompozycję strony wizualnej.
Serial przypomina mi krzyżówkę "Hemlock Grove", "Zmierzchu" (pierwszej części, odczytajcie to jako zaletę) oraz "Alana Wake'a". Podobnie jak w przywołanych tytułach, fabuła nie jest wyjątkowo skomplikowana – malownicze miasteczko staje się poletkiem do walki z duchami, a całość nastawiona jest na bardziej lub mniej młodzieżową akcję. To co odróżnia "Ghost Wars" i najbardziej kole w samej premierze, to wyraźny brak cierpliwości scenarzystów. Cierpią na tym zarówno postacie, jak i naprędce budowane napięcie.
Diagnozę problemu najłatwiej zobrazować na dwóch scenach. Jedna to sprawnie nakręcona bijatyka, podczas której ginie potencjalnie ważna postać. Taka, o której pomyślelibyśmy, że zagrzeje w serialu na dłużej i będzie istotną częścią rozgrywającej się historii. Powinniśmy się więc czuć zszokowani takim rozwiązaniem, a to co najwyżej małe zaskoczenie. Bardziej frapujące niż przejmujące. Żeby wystraszyć się bomby, musimy bowiem najpierw usłyszeć jej tykanie, inaczej takie chwyty wydają się tanie i niepotrzebne.
Druga scena, która pokazuje uciekanie się do skrótów, to relacja protagonisty z jednym z policjantów. Roman był świadkiem śmierci jego matki i jest przez niego o nią obwiniany, co wydaje się słusznym argumentem do trzymania niekoniecznie już słusznej urazy. Zanim jednak odcinek dobiegnie końca, bohaterowie znajdują wspólny język, a poszkodowany policjant deklaruje nawet sztampowe "wierzę w ciebie". Wypada to sztucznie, wręcz fałszywie, a co gorsza donikąd nie prowadzi, bo i ta relacja zostaje urwana.
O ile fabuła jest więc prosta i zjadliwa, a otoczka nastrojowa, to już postacie niespecjalnie wydają się żywotne, szczególnie kiedy wchodzą ze sobą w interakcje. To jeszcze da się poprawić, choć może okazać się, że braknie materiału na wydzierganie czegoś ciekawszego. Póki co na szachownicy wydarzeń najważniejsze są dwie figury, ale też nie sprawiają wrażenia wielowymiarowych.
Roman Mercer, bohater opowieści, funkcjonuje i wygląda jak społeczny wyrzutek, którego może być żal, ale serial póki co poświęcił zaledwie kilka chwil na bliższe zapoznanie się z nim. Częściej obserwowaliśmy go w środku wydarzeń, gdzie znajdował się w bardziej (jazda autobusem) lub mniej (wizyta w kościele) wytłumaczony sposób. Odgrywający go Avan Jogia wypada w porządku, ale raczej nie ma talentu na pogłębienie charakteru postaci – pomóc musi scenariusz.
Nieco inaczej jest w przypadku ojca Dana Carpentera, drugiego ważnego zawodnika, w którego wciela się Vincent D'Onofrio (m.in. Kingpin z "Marvel's Daredevil"). Aktor gra na swojej charyzmie i widać, że upodobał sobie ostatnio noszenie peruki i zajmowanie się sprawami nadprzyrodzonymi (vide: "Emerald City"). Nie wiem, czy nawiedzony klecha pokaże drugie dno, ale moment kiedy ciska Biblią o ziemię był jednym z mocniejszych punktów odcinka.
Reszta postaci to póki co pionki (warto zaznaczyć, że nie pojawił się Kim Coates, który może namieszać) i nie widać, żeby mieli specjalnie daleko zajść – prędzej poświęceni zostaną w kolejnych starciach. Serial nie stroni bowiem od typowych dla horrorów manewrów. Jedne sprawdzają się lepiej, jak np. krew w napojach czy niewidzialne zwłoki, drugie dają się przewidzieć, jak choćby telegrafowany ruch na zdjęciu i postać pojawiająca się za plecami. Znośne, bo minimalistyczne są także efekty specjalne Poziom brutalności natomiast przerażający nie jest, całość nie trzyma nas na skraju fotela, ale fani gatunku nie powinni czuć się rozczarowani.
W najgorszym wypadku serial może zostać podrzędnym, acz wciąż klimatycznym slasherem. Część zarzutów o nagleniu fabuły można z kolei zrzucić na karb premiery, która ma przyciągnąć widza. Zainteresowanie powinno się znaleźć. "Ghost Wars" to straszak bez większych ambicji, który wygląda ślicznie i ma miejsce na rozwój.