Burmistrz nie całkiem z przypadku. "The Mayor" – recenzja nowego serialu komediowego
Mateusz Piesowicz
5 października 2017, 22:08
"The Mayor" (Fot. ABC)
Nie trzeba wiele, by wyróżnić się wśród premier Wielkiej Czwórki. Niezły pomysł, sympatyczni wykonawcy, garść dowcipów i gotowe – mamy jedną z lepszych nowych komedii tego sezonu.
Nie trzeba wiele, by wyróżnić się wśród premier Wielkiej Czwórki. Niezły pomysł, sympatyczni wykonawcy, garść dowcipów i gotowe – mamy jedną z lepszych nowych komedii tego sezonu.
"The Mayor" od ABC to ciekawy przypadek. Zwykle bowiem nowościom telewizji ogólnodostępnych na etapie zapowiedzi zdarza się prezentować mniej lub bardziej przyzwoicie, by dopiero potem rozwiać wątpliwości i obnażyć naszą naiwną wiarę, że coś z nich może być. Z "The Mayor" było odwrotnie, bo już jego opis nie brzmiał zachęcająco (raper zostaje burmistrzem) i choć zwiastun prezentował się nieźle, nadal trudno mi było uwierzyć w ten projekt. A tu proszę, pozytywne zaskoczenie ze strony, w którą nawet nie spoglądałem.
No ale zacznijmy od punktu wyjścia, który nadal wygląda głupio. Bo start aspirującego rapera, Courtneya Rose'a (Brandon Micheal Hall) w lokalnych wyborach w kalifornijskim miasteczku Fort Grey, by w ten sposób wypromować siebie i swój album, nie wygląda na najlepszy scenariusz na świecie. Tym bardziej, że jego konsekwencje są oczywiste i błyskawicznie coś, co miało być wykalkulowanym dowcipem, stało się w pewnym stopniu poważne, a nasz bohater trafił do ratusza, nie mając bladego pojęcia, co właściwie się stało.
I co dalej? Seria dowcipów o tym, jak to Courtney nie nadaje się na stanowisko, ale w końcu się ogarnia i daje nadzieję na to, że jednak sobie poradzi? Dokładnie tak, ale w stylu, który już taki łatwy do przewidzenia nie był. Bo "The Mayor" w pilotowym odcinku pokazał, że będzie komedią sympatyczną, niegłupią i z przesłaniem wykraczającym poza proste "uwierz w siebie!". Jakim, to można wyczytać już w pierwszych minutach, gdy aferę ze startem rapera w wyborach komentuje jego koleżanka z liceum, a teraz wspierająca kontrkandydata Valentina (Lea Michele grająca łatwiejszą do polubienia i nieśpiewającą wersję Rachel Berry). "Głosujący się na to nie nabiorą, nie w Ameryce!". Trzeba dodawać coś jeszcze?
Może to, że twórcy serialu podchodzą do "nierealnego" wyboru znacznie bardziej optymistycznie, niż mogliby, gdyby chcieli komentować rzeczywistość. I nie jest to podejście nietrafione, bo mam wrażenie, że ucieczka od prawdziwego świata jest w dzisiejszych czasach potrzebna bardziej niż wcześniej. "The Mayor" coś takiego oferuje, prezentując, może naiwną, ale ujmująco szczerą wiarę w dobrą politykę i demokratyczne instytucje, które funkcjonują pomimo tego, że są z każdej strony ośmieszane. Nie jest przy tym broń Boże laurką dla niekompetentnych rządzących. Wręcz przeciwnie, w zabawny, ale stanowczy sposób przypomina o ich prawdziwej roli, którą nie jest przecież opowiadanie porywających tłum dowcipów.
Dostaliśmy zatem serial będący swego rodzaju "anty-Veepem", bo pokazujący, że nawet beznadziejni politycy są w stanie czegoś dokonać i nie muszą kryć się za tym pokłady cynizmu. Udało się przy tym sprawić twórcom (wśród których jest też Daveed Diggs z "Hamiltona"), że ten idealistyczny koncept ożył na ekranie. Bo "The Mayor" skutecznie łączy go z bardziej tradycyjną, ale ciągle inteligentniejszą niż większość konkurencji komedią, w której centralnym punkcie stawia Courtneya Rose'a. Dorosłego dzieciaka do tej pory obracającego wszystko w żart, a nagle postawionego przed całkiem nową sytuacją.
Serial naprawdę udanie balansuje pomiędzy standardowymi komediowymi motywami (entuzjastyczne podejście Courtneya kontra urzędnicza rzeczywistość), a poważniejszymi kwestiami. Połączenie kultury ulicy ze sztywną polityką wypada zaskakująco dobrze, ale najlepiej prezentuje się tu sam główny bohater, który musi się zmierzyć z konsekwencjami własnego postępowania, choć te zdają się nadal nie docierać do niego w stu procentach ("Ta robota jest na 4 lata?"). Mamy też zatem po części opowieść o dorastaniu w wyjątkowych warunkach, którą twórcy starają się poprowadzić po jak najmniej oklepanych ścieżkach.
Nie zawsze się to udaje, w końcu to nadal tylko 20-minutowy sitcom z założenia mający przede wszystkim bawić, ale gdzieś pomiędzy kolejnymi żartami zmieściło się naprawdę sporo treści. Weźmy choćby relację Courtneya z matką. Mam nadzieję, że wątek Diny (Yvette Nicole Brown) zostanie rozwinięty, bo to postać, którą szkoda marnować na standardowe rodzicielskie połajanki, ale nawet jeśli do tego ostatecznie miałaby się sprowadzić i tak nie powinniśmy być stratni. Wychowawcza rozmowa na temat raperskich tekstów, które mogą znaleźć odbicie w rzeczywistości? Znajome "jesteś moim synem i w ciebie wierzę" zakończone celnymi uwagami o odpowiedzialności za całe społeczeństwo? "The Mayor" to serial prosty, ale czasem zaskakujący dojrzałością, jakiej próżno szukać w złożonych dramatach.
A nade wszystko jest produkcją przesympatyczną, lekką i przyjemną. Zarażającą dobrym humorem za sprawą świetnego Brandona Micheala Halla i towarzyszących mu Bernarda Davida Jonesa oraz Marcela Spearsa (są trochę jak trio z "Atlanty" tylko z mniej skomplikowanymi osobowościami), a przy tym nieobrażającą naszej inteligencji żenującymi dowcipami. Czy to wystarczy, by utrzymać serial w ramówce, nie wiem (start nie był niestety najlepszy, szefostwo ABC ma więc pole do popisu), ale sam fakt, że wśród nowości mogą się pojawiać takie niespodzianki, pokazuje, że jeszcze nie trzeba tracić wiary w Wielką Czwórkę.