Rodzinny koszmar w najgorszym wydaniu. "9JKL" – recenzja nowego sitcomu CBS
Marta Wawrzyn
5 października 2017, 19:02
"9JKL" (Fot. CBS)
Telewizja, która słynie z okropnych komedii, tym razem dała radę przebić samą siebie. "9JKL" to prawdopodobnie najgorsza rzecz, jaką moglibyście w tym roku zobaczyć (ale nie róbcie tego).
Telewizja, która słynie z okropnych komedii, tym razem dała radę przebić samą siebie. "9JKL" to prawdopodobnie najgorsza rzecz, jaką moglibyście w tym roku zobaczyć (ale nie róbcie tego).
22 minuty z życia to niby niewiele, ale czasem lepiej poświęcić ten czas na gapienie się w ścianę, niż odkrywanie nowych "perełek" komediowych telewizji CBS. No chyba iż chcecie przekonać się na własne oczy, że ten koszmar nie ma żadnych granic. W takim przypadku mogę Wam polecić "9JKL" jako produkcję absolutnie wyjątkową; taką, w której udało się połączyć wszystko co najgorsze i stworzyć dzieło nieoglądalne pod każdym względem.
Serial oparty jest na osobistych doświadczeniach Marka Feuersteina, który gra tutaj fabularyzowaną wersję samego siebie – Josha Robertsa, aktora, wracającego do domu, do Nowego Jorku, po tym jak skasowano jego serial w Los Angeles, a do tego rzuciła go żona. Spłukany i bezrobotny, ląduje w mieszkaniu pomiędzy rodzicami (Elliott Gould i Linda Lavin, na których przykro patrzeć w tych rolach) i bratem (David Walton, też mający ostatnio strasznego pecha) oraz jego rodziną. Wystarczą dwie, trzy minuty, żebyśmy poznali wszystkich całkiem dobrze i zrozumieli, że główny bohater nie zazna w tym miejscu ani prywatności, ani spokoju.
"9JKL" to tak naprawdę jeden gag, powtarzany niezliczoną ilość razy i zawierający upierdliwych, ale w gruncie rzeczy kochanych członków rodziny, uprzykrzających życie Joshowi. I nie, to, że serial jest banalny, wtórny i nudny do bólu, wcale nie jest najgorsze.
Najgorszy jest poziom żartów, przyozdobionych obowiązkowym rechotem z puszki. W ciągu owych dwóch, trzech pierwszych minut oprócz szybkiego zawiązania akcji i przedstawienia sprintem niemal wszystkich bohaterów udało się jeszcze Feuersteinowi wcisnąć żarciki na temat toalet, jąder serialowego ojca (który ma zwyczaj paradować po całym budynku bez spodni i wtedy jeszcze bardziej szkoda Elliotta Goulda), a także problemów żołądkowych prowadzących do biegunki. Niezły zestaw, a to oczywiście dopiero początek. Genitalia szacownego tatusia dają radę powrócić jeszcze raz do akcji, w towarzystwie jego nasienia oraz kondomów.
Gdzieś w tym zestawie rodem z najgorszego koszmaru upchnięto jeszcze randkę Josha, przerywaną na tysiąc sposobów przez członków rodziny, gościnną wizytę Paula Feiga (reżysera filmowych "Druhen" i mnóstwa innych rzeczy, w tym także najlepszych seriali komediowych, jak "Arrested Development" czy "The Office") i całą paradę żenująco nieśmiesznych gagów. Przyznaję, z minuty na minutę patrzyłam już na to wszystko z coraz większym podziwem, bo to jednak sztuka, zmieścić tyle okropieństw w zaledwie 22 minuty.
Jestem pod wrażeniem. Czegoś gorszego nie widziałam od bardzo, bardzo dawna.