Kryminalne czytadło. "Ten Days in the Valley" – recenzja 1. odcinka
Piotr Wosik
4 października 2017, 20:02
"Ten Days in the Valley" (Fot. ABC)
Udane premiery jesiennego sezonu można zliczyć na razie na palcach jednej ręki. "Ten Days in the Valley" hitem nie jest i nie będzie, ale na tle innych nowości otwartych stacji wypada nieźle. Spoilery.
Udane premiery jesiennego sezonu można zliczyć na razie na palcach jednej ręki. "Ten Days in the Valley" hitem nie jest i nie będzie, ale na tle innych nowości otwartych stacji wypada nieźle. Spoilery.
Panorama Los Angeles, scenarzystka, narkotyki, zaginione dziecko, detektyw, brama wjazdowa studia filmowego Paramount Pictures i asystentka z fałszywym imieniem. Co można ulepić z powyższych składników? Skojarzenie może być tylko jedno – opowieść kryminalną. "Ten Days in the Valley" od ABC już od pierwszych minut kreuje styl pastelowego neo-noir. Nie jest to może najbardziej atrakcyjna kompozycja, ale wyraźnie czuć w niej autorski klimat i pomysł na siebie.
Kyra Sedgwick wciela się w Jane Sadler, zapracowaną scenarzystkę serialu policyjnego, która wymagające godziny pracy pogodzić musi z wychowywaniem córki. Kiedy o czwartej w nocy kończy pisać kolejne sceny, okazuje się, że córka zaginęła. Jej świat zostaje przewrócony do góry nogami, ale bohaterka ma jeszcze inne problemy na głowie i nie ma czasu na rozpaczanie. Trzeba zawiadywać kosztowną produkcją serialu, uspokoić poufnego informatora i skonfrontować się z byłym mężem alkoholikiem, który jest głównym podejrzanym uprowadzenia. W całość wmieszany zostaje też detektyw John Bird (Adewale Akinnuoye-Agbaje), a intryga zagęszcza się, kiedy jeden z podwładnych proponuje wprowadzić motyw porwanego dziecka w serialu.
Wypisz wymaluj materiał na kryminał, sensację tudzież rasową historię detektywistyczną. Serial nie wnika głęboko w psychologię postaci, póki co nie wprowadza też nieoczywistych zwrotów akcji, ale z tych gatunkowych klisz robi całkiem niezły użytek. Duży atut to fakt, że powyższe wydarzenia dzieją się w przeciągu jednego dnia (jak zresztą zatytułowany jest odcinek), a kamera czasem prowadzona jest z ręki i symuluje niepokojące podglądanie z ukrycia. Naturalnie pojawia się tu więc realizacyjny chaos, ale w tym przypadku zgrywa się on z natłokiem wątków i przyjętą konwencją.
Te przeplatające się motywy są zresztą dość interesujące i czuć od razu, że – niczym w dobrej powieści – przetną się w końcu w jednym kulminacyjnym punkcie. Serial zaplanowany jest na limitowane 10 odcinków, czyli 10 ekranowych dni, więc można wierzyć, że historia została odpowiednio rozplanowana i przemyślana. Powinna nas też jeszcze zaskoczyć, bo na podstawie premiery można już teraz wysnuć kilka obserwacji.
Przede wszystkim Jane nie jest postacią nieskazitelną. To bardziej antybohaterka opowieści, nie do końca sympatyczna, niestroniąca od używek i niełatwa do polubienia. Nie do zakwestionowania wydaje się jedynie jej relacja z córką, ładnie ujęta w beztroskiej scenie hip-hopowego tańca. Wobec otaczających ją ludzi i środowiska bywa już jednak opryskliwa i zarozumiała. Odmawia mężowi nieplanowanej wizyty, ruga podwładnych scenarzystów za techniczny błąd czy w końcu hejtuje Bogu ducha winne… palmy.
Duża w tym zasługa Kyry Sedgwick, która buduje postać niejednoznaczną i stara się wykrzesać z niej przeróżne emocje. Efekt wzmacnia też fakt, że z racji na jej przemodelowaną twarz cienka jest granica między komunikowanymi intencjami – między złością, a rozpaczą. Aktorsko wypada więc bez dwóch zdań najkorzystniej, szczególnie że większość pozostałego towarzystwa jest łatwiejsza do zaklasyfikowania.
Detektyw John (Akinnuoye-Agbaje, na zawsze Mr. Eko z "Zagubionych") to człowiek prawy i wiarygodny, z kolei po gębie i akcencie Pete'a (Kick Gurry) można od razu zakładać, że ten będzie kombinatorem. Jak się zresztą szybko okazuje, ma on swoje sekrety i manipuluje Casey (Emily Kinney), trzpiotkę o sarnich oczach. Nie jest do końca jasne, jaką rolę w dalszej fabule odegra przyjaciółka, Ali (Erika Christensen), ale już znać, że podejrzanym będzie Matt (Malcolm-Jamal Warner) – scenarzysta, który nie boi się odpyskować i nachalnie podsuwa pomysł z uprowadzonym dzieckiem. Może to jego forma zemsty na despotycznej szefowej, która zdaje się mieć luki w pamięci?
Do tego dochodzi jeszcze fakt, że nie każdemu spodobało się ostatnie dzieło Jane – film dokumentalny uderzający w środowisko policji. Tym razem bohaterka też ma swoją wtykę i znów nie waha się wykorzystywać prawdziwych motywów. Na tym polu także pojawią się animozje – donosiciel jest przestraszony i ktoś może mieć motyw, żeby uciszyć krnąbrną scenopisarkę.
Pośród wyzwań, między którymi protagonistka musi nawigować, pojawia się jeszcze młodociany scenarzysta i diler narkotyków, którego bohaterka decyduje się na razie kryć, a także reżyser (Currie Graham), który ewidentnie lubi nieszablonowe pomysły i mógł zainicjować coś nieodpowiedniego. Twórcy zadbali więc, żeby potencjalnych problemów i geniuszów zbrodni było na pęczki.
Jedno rozwiązanie scenariusza, które nie do końca mi podeszło, to samo zakończenie. Jeśli uważacie na spoilery, a szukacie jedynie odpowiedzi, czy warto serial oglądać, to przeskoczcie od razu do ostatniego akapitu. W ostatniej scenie odcinka (obowiązkowo wykorzystującej cienie żaluzji – już się bałem, że braknie tego sztandarowego punktu programu) widzimy córkę, która bezpiecznie kładzie się do snu i słucha bajki czytanej przez nieznajomego. Mała Lake komentuje, że historyjka jej się nie podoba i nie wierzy, że mama mogła jej to wybrać.
Wolałbym, żeby los dziewczynki pozostał niewiadomą, a tak serial od razu wytrącił sobie ważny element suspensu. Chyba że scena ta jest klasyczną zmyłką i winowajczynią okaże się sama Jane. Wiemy, że lubi sobie chlapnąć i że feralnej nocy brała kokainę. Odhaczyła moment utraty przytomności i zapomniała o porannym spotkaniu z ekipą, które wcześniej sama ustaliła. Przywołany wcześniej reżyser podpowiadał nam też, że scenarzystka swoje najlepsze pomysły zrodziła pod presją. Może więc na końcu okaże się, że to ona zaczęła mieszać rzeczywistość z kreowaną przez siebie fikcją?
Z literaturą niskich lotów mnóstwo wspólnego ma tymczasem sam serial i jego aura. Ogląda się go bowiem tak, jak czyta się podrzędne powieści kryminalne. Takie rodem z lotniska, niespecjalnie obszerne, nastawione na płytką intrygę oraz tanią sensację. Jeśli lubicie takie niezobowiązujące czytadła, to "Ten Days in the Valley" będzie pozycją dla Was. Grzeszna przyjemność w sam raz na deszczowe wieczory przy lampce wina i papierosowym dymku.