W grupie siła i inne ludowe mądrości. "Wisdom of the Crowd" – recenzja 1. odcinka
Piotr Wosik
4 października 2017, 12:33
"Wisdom of the Crowd" (Fot. CBS)
Nowy serial stacji CBS pożyczył intrygujący koncept na fabułę, ale zrealizował go w powierzchowny i przewidywalny sposób. Bardzo źle nie jest, ale lepiej też już nie będzie.
Nowy serial stacji CBS pożyczył intrygujący koncept na fabułę, ale zrealizował go w powierzchowny i przewidywalny sposób. Bardzo źle nie jest, ale lepiej też już nie będzie.
Kojarzycie "APB", zeszłoroczną premierę stacji Fox, która szybciutko została skasowana? "Wisdom of the Crowd" jest z pozoru bardzo podobne, ponieważ ma niemal identyczny punkt wyjściowy, ale tutaj fundamentalne zbieżności się kończą. Koncept serialu pochodzi nie od rywalizującej stacji, ale z Izraela i produkcji o tej samej nazwie, czego możecie zresztą dowiedzieć się z planszy końcowej. O ile wciśniecie pauzę, bo inaczej fizycznie nie da się notatki przeczytać, sprawdziłem trzy razy. Amerykański remake czegoś udanego i sprawdzonego na innym rynku, to niekoniecznie głupi pomysł, ale do tego też potrzeba talentu.
Serial opowiada o Jeffreyu Tannerze, potentacie z Doliny Krzemowej rozwijającym publiczną aplikację Sophe do wymiany informacji, która ma pomóc w rozwiązywaniu spraw kryminalnych. Liczy, że w ten sposób uda mu się zidentyfikować zabójcę jego córki. W sprawę angażuje się zespół informatyków, a także policjant, który wcześniej prowadził sprawę morderstwa.
W rolę głównego bohatera wcielił się Jeremy Piven (niezapomniany Avi z "Ekipy) i praktycznie gra tu samego siebie – ekscentryka, którego łatwo jest polubić, nawet jeśli nie do końca się z nim zgadzamy. Gorzej, kiedy uderza w dramaturgiczne struny i walczy ze zwyczajowym uśmiechem albo udaje inteligenta kilkukrotnie ściągając i zakładając okulary. Charyzmatyczny jak zawsze, ale jednak nie do końca przekonujący, szczególnie że odgrywać musi jeszcze niepotrzebny trójkąt miłosny.
Ze swoją ekspresyjnością i tak wypada jednak lepiej niż cała reszta obsady. W ogóle wyróżnić można jeszcze tylko dwie osoby. Richard T. Jones wciela się w detektywa Cavanaugh, który w teorii miał stanowić przeciwwagę dla protagonisty, ale to postać tyleż stoicka, co niemrawa i nieciekawa. Aktor ten jest telewizyjnym obieżyświatem i praktycznie wszędzie gra tak samo. Jest jeszcze Natalia Tena (jeśli odejmiecie makijaż, to skojarzycie ją z "Gry o tron") jako Sara Morton, szefowa operacyjna aplikacji i kochanka Tannera. Niby jest stanowcza i ma swoje zdanie, ale to póki co to płytka postać, potrzebna głównie jako fabularny trybik.
Nieco ciekawsza jest sama historia albo przynajmniej jej zamysł. Społeczna aplikacja do rozwiązywania przestępstw to pomysł z wielu względów kontrowersyjny i serial nieśmiało sygnalizuje różne aspekty. Pojawia się m.in. kwestia finansowa i fakt, że platforma długo się nie utrzyma skoro nie jest nastawiona na zysk. Poruszony jest też oczywiście drażliwy temat ochrony prywatności jednostek i problem ludzi biorących sprawy w swoje ręce – tj. bawiących się samodzielnie w sędziów i egzekutorów.
Scenariusz ślizga się jedynie po powierzchni tych dylematów, ale częściowo można usprawiedliwić to ramami 40-minutowej premiery, w którą wciska się jeszcze dziesięć innych rozwiązań, a powstały obrazek musi sprzedać się widzowi. Szkoda tylko, że już teraz serial nastawia się na upraszczanie. W tym celu serwuje nam bowiem kilka lepszych i gorszych ludowych mądrości. Typu: "90% czegoś jest gorsze niż 10% wszystkiego" albo "każdy chce być częścią czegoś znaczącego". Przypowieść o zbiorowym zgadywaniu wagi podczas festynu jest interesująca i może dać do myślenia, ale jakakolwiek głębsza refleksja ginie pod naporem uogólnień.
Okazuje się bowiem, że aplikacja Sophe to fenomen, który popularnością kilkukrotnie przebił Pokemon Go i z miejsca wyleczył społeczną znieczulicę. Zaangażowanie ludzi pozwala w 30 sekund rozwiać każdą wątpliwość, a kiedy zajdzie potrzeba, to znajdzie się i przypadkowy szpieg w parku. Naiwnie wygląda szczególnie scena na stacji kolejowej, kiedy okazuje się, że prawie wszyscy obecni korzystają z aplikacji i pomagają pojmać zbiega. Zgłupiał zresztą sam kryminalista, który kaptur założył już po fakcie i zamiast uciekać, wolał rozpaczliwie wydzierać się na tłum. To mógłby być społeczny komentarz o mentalności zbiorowej albo chwilowym efekcie zafascynowania nową aplikacją, ale serial nie ma takich aspiracji.
Scenariusz nie przewiduje specjalnych wybojów, choć kluczowa sprawa morderstwa córki Tannera nie została rozwiązana i będzie stanowiła wątek powracający, spajający kolejne sprawy tygodnia. Proceduralnego charakteru opowieści można się było spodziewać, więc na tym polu zaskoczeń nie ma żadnych. Jedyny twist w pilotowym odcinku związany był z hakowaniem Sophe i faktem, że do jej zaprogramowania wykorzystano stary kod. Ujawnienie owego niedopatrzenia w naturalny i całkiem inteligentny sposób popchnęło intrygę naprzód – taki tam drobiazg do odnotowania, reszta płynie już zupełnie bezproblemowo.
Nic dobrego nie ma też do powiedzenia o stronie realizacyjnej. Serial jest zwyczajnie brzydki i widać ograniczony budżet. Zdjęcia na zmianę kręcone są w pastelowo kolorowych albo deszczowo ponurych scenografiach. Twórcy wykorzystują to, co akurat było pod ręką – bez wizualnej myśli przewodniej i wysilania się na coś oryginalnego.
Choć ostatecznie premierowy odcinek najgorszy nie jest, na podstawie dokonań stacji CBS można oprzeć brak wiary w poprawę i sukces projektu. Tu potrzeba talentu, który umiejętnie pogłębi koncept, a ta mała próbka wystarczy, żeby stwierdzić jego brak. Ze wspomnianym na wstępie "APB", tożsamy może się więc okazać jeszcze odbiór serialu – to śmieciowa rozrywka, która prędzej czy później trafi do kosza.