Półnagi diabeł i anielski rozmiar. "Lucyfer" – recenzja premiery 3. sezonu
Andrzej Mandel
3 października 2017, 13:02
"Lucyfer" (Fot. FOX)
W (przedwczesnym) finale 2. sezonu zostawiliśmy półnagiego Lucyfera na pustyni. W 3. sezonie zaczęliśmy dokładnie w tym samym miejscu. Fani serialu niech będą spokojni – to nadal ten sam przyjemny serial. Spoilery.
W (przedwczesnym) finale 2. sezonu zostawiliśmy półnagiego Lucyfera na pustyni. W 3. sezonie zaczęliśmy dokładnie w tym samym miejscu. Fani serialu niech będą spokojni – to nadal ten sam przyjemny serial. Spoilery.
Kiedy zostawialiśmy Lucyfera na środku pustyni kilka miesięcy temu, zastanawiałem się co z tego wyniknie. Domniemywałem, że wraz z powrotem skrzydeł wróciły mu wszystkie piekielne moce, ale z przebiegu premiery 3. sezonu (która miała być częścią przedwcześnie zakończonego 2. sezonu) wynika, że chyba niekoniecznie tak się stało. Ktokolwiek miał wobec Lucyfera plan, nie było jego zamiarem ułatwianie naszemu ulubionemu upadłemu aniołowi życia. W zamian fanki dostały przyjemnie długą sekwencję umożliwiającą podziwianie półnagiego Toma Ellisa. Zawsze coś.
Niezależnie od tego, czy Lucyferowi jest łatwo czy nie, "Lucyfer" pozostaje rozrywką lekką, łatwą i przyjemną. Dowcip cieszy ucho i oko, Tom Ellis gra rewelacyjnie, a drewniana Lauren German nie przeszkadza. Jeżeli coś może niepokoić, to fakt, że serial w naturalny sposób próbuje zgłębiać mistyczną tematykę związaną z Szatanem, ale zważywszy, że robi to nie schodząc poniżej poziomu kałuży, nie tylko da się to przecierpieć, ale wręcz nieźle się bawić. Poza tym, umówmy się, mało kto oczekuje od "Lucyfera" czegoś więcej niż chwili rozrywki.
Początek 3. sezonu to kilka fajnych scen, choćby ta, w której niczym gwiazda prezentował się nowy porucznik (Tom Welling aka Clark Kent aka Superman z "Smallville"). Co wyniknie z tego wątku dopiero zobaczymy, ale z pewnością nowy porucznik potrafi zgasić nawet Księcia Ciemności. Uwagą o 92 partnerach seksualnych. Trzeba przyznać, że to jednak osiągnięcie. Zabawnie wypadł też moment, w którym Amenadiel przyszedł na kurację. "Hi, I'm Remedy" zabrzmiało jak z Bonda, a i uwaga anioła o rozmiarze ręcznika wypadła zabawnie (jakkolwiek tego typu żarty wbrew pozorom rzadko są śmieszne). Dodajmy do tego diabła tłumaczącego aniołowi z emoji na angielski i parę innych drobiazgów (rozjechany zwierzak będący przełomem w śledztwie to mój osobisty hit) i dostajemy dobry lucyferowy poziom.
Mocnym punktem było też wprowadzenie tajemniczego Sinnermana, który zlecił porwanie Lucyfera. Nie jest jasne, czy ma to związek z tym, co śpiewał Lucyfer w odcinku, w którym skradziono jego skrzydła. Ale biorąc pod uwagę fakt, że Sinnerman pojawia się w momencie, w którym znów skrzydła są problemem, to może nie być koincydencja. I dobrze by to świadczyło o scenarzystach, którzy jednak od komiksowego pierwowzoru nieco odeszli. Zapowiada nam się wątek, który ma szansę być ciągnięty przynajmniej przez parę odcinków, i oby tak właśnie było.
Niestety, były też i słabsze momenty. Tradycyjnie dla mnie należały do nich te sceny, w których Szatan jest sam na sam z detektyw Decker. Niestety, jak lubię Lauren German od czasu "Chicago Fire", tak kompletnie mi ona nie pasuje jako obiekt westchnień samego Księcia Ciemności i jednej z najpotężniejszych istot w chrześcijańskiej (i nie tylko) mitologii. Poza tym, naprawdę można byłoby już skończyć z motywem "Lucyfer nie może udowodnić Chloe, kim jest naprawdę". To już nawet nie jest nudne, to jest męczące i nieprzyjemne. A już z pewnością mało zabawne.
Do minusów możemy zaliczyć też brak Maze czy krótką obecność dr Lindy Martin (świetna Rachel Harris) na ekranie. Zarówno "opiekujący" się Lucyferem demon, jak i psychiatra samego Szatana dostarczają zawsze dużo dobrej zabawy. Dialogi między Lucyferem a jego lekarką zawsze są dobre, a i aktorsko są świetne. Niemniej trzeba przyznać, że Książę Ciemności uroczo potrafi przepraszać…
Od strony, nazwijmy to, kryminalnej, nic się w "Lucyferze" nie zmieniło. Sprawy tygodnia w dalszym ciągu są tak mało ciekawe, że spokojnie mógłbym się bez nich obejść, gdyby nie fakt, że są nieustającym pretekstem do kontaktów pomiędzy Chloe a Luckiem. Plus za bardziej ponury motyw na końcu – muszę przyznać, że tu się postarano. Zrobiło się mroczniej i spodobało mi się.
"Lucyfer" trzyma poziom rozrywki lekkiej i przyjemnej ze szczyptą inteligentnego dowcipu. Nieustannie urzeka mnie również fakt, że nikt nie próbuje tu iść na proste obrazoburstwo.