Jeden przeciętniak w trzech odsłonach. "Me, Myself & I" – recenzja 1. odcinka
Marta Wawrzyn
1 października 2017, 16:02
"Trzy razy ja" (Fot. CBS)
"Me, Myself & I" to nowy sitcom CBS, który ma ambitny pomysł na siebie i Bobby'ego Moynihana w obsadzie, a jednak nie daje rady wybić się ponad przeciętność. Co poszło nie tak?
"Me, Myself & I" to nowy sitcom CBS, który ma ambitny pomysł na siebie i Bobby'ego Moynihana w obsadzie, a jednak nie daje rady wybić się ponad przeciętność. Co poszło nie tak?
Sitcomy oparte na niestandardowym koncepcie to zawsze dobra rzecz, a jeśli grają w nich aktorzy z "Saturday Night Live", tym bardziej je doceniam. Nie ma lepszej szkoły komediowej niż program satyryczny NBC, w którego obsadzie Bobby Moynihan był przez prawie dekadę, wymiatając m.in. jako Pijany Wujek. To aktor, który potrafi wszystko, ale czy "Me, Myself & I" przetrwa wystarczająco długo, żebyśmy mogli się znów o tym przekonać?
Stworzony przez Dana Kopelmana serial CBS niewątpliwie ma jedną rzecz, o którą ciężko w telewizji ogólnodostępnej: ciekawy pomysł na siebie. "Me, Myself & I" to opowiadana jednocześnie na trzech płaszczyznach czasowych historia tego samego faceta. W 1991 roku Alex Riley ma 14 lat i gra go Jack Dylan Grazer, w 2017 roku ma 40 lat i wciela się w niego Bobby Moynihan, a do tego jeszcze zapuszczamy się w przyszłość, do 2042 roku, by spotkać 65-letnią wersję tego bohatera, graną przez Johna Larroquette'a (świetny aktor, ale niekoniecznie dobry casting, bo w tym przypadku najtrudniej uwierzyć, że to ciągle ten sam bohater).
Opowieść o nastoletnim chłopcu, który przeprowadza się z mamą do Los Angeles, gładko przeplata się z historią 40-latka, przechodzącego kilka kryzysów naraz, i 65-latka, który właśnie przeszedł zawał i postanowił coś w życiu zmienić. W praktyce oglądamy więc tego człowieka w trzech różnych fazach życia, które łączy to samo: akurat dochodzi do ważnych zmian. Pilot jest dobrze napisany i ma wystarczająco zgrabną strukturę, żebym pomyślała raz czy drugi: to mogło być fajne, komediowe "This Is Us".
Zwłaszcza że oba seriale łączy coś więcej niż tylko inteligentna żonglerka timeline'ami. "Me, Myself & I" to również opowieść o sprawach zwyczajnych: nowej rodzinie, pierwszej miłości, wielkich marzeniach na przyszłość i zderzeniu z rzeczywistością w późniejszym wieku, rozwodzie, chorobie, która wszystko zmienia. Serial, który raczej chce być ciepły i sympatyczny, niż niesamowicie zabawny.
I to wszystko jest jak najbardziej OK. Potrzebujemy takich komedii, również w bardziej mainstreamowej wersji. Ta konkretna ma jednak poważny problem i nazywa się on Alex Riley. To facet, który chyba miał być kimś takim jak my, a został totalnym nudziarzem i przeciętniakiem. Nieważne, czy Alex akurat przechodzi akurat pierwsze zauroczenie, rozwód czy zawał, nie wywołuje to wielkich emocji, często daje za to po oczach nijakość tego bohatera.
A już szczególnie zawodzi końcówka odcinka, w której dochodzi do zaskakującego spotkania po latach. Zamysł był dobry, wykonanie niekoniecznie – scenarzyści "Me, Myself & I" powinni pamiętać, że takie rzeczy wypadają super, tylko jeśli znamy i lubimy bohaterów na tyle, żeby ich losy nas obchodziły. Scena, która mogłaby wywołać ciepły uśmiech, a nawet wycisnąć parę łez, w tym momencie kompletnie nie zadziałała.
To wszystko jeszcze można zwalić na pilotozę – chorobę dobrze znaną w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej, gdzie w ciągu 20 minut rozgrywa się walka o być albo nie być. Przeładowane informacjami piloty to ani nic nowego, ani niewybaczalnego. Problem nowego sitcomu CBS leży w tym, że świetny koncept nie idzie w parze z interesującą treścią. Właściwie w każdej wersji Alex jest chodzącym banałem i świetni aktorzy nie są w stanie tego zmienić.
Paradoksalnie, najbardziej broni się najmłodsza wersja Alexa, grana przez najmniej znanego z całej głównej trójki Jacka Dylana Grazera. Dzieciak, któremu mama pewnego dnia oznajmiła, że wychodzi za mąż i w związku z tym z Chicago przeprowadzają się do Los Angeles, krainy znienawidzonych Lakersów, ma dość inteligencji i nerdowskiego uroku, abyśmy go szybko polubili. Nieźle wypada Reylynn Caster jako Nori i Christopher Paul Richards jako Justin, a przede wszystkim na jedną z najciekawszych postaci natychmiast wyrasta ojczym Alexa, Ron (Brian Unger). Ten timeline jako jedyny jako tako się broni.
I to głównie ze względu na niego "Me, Myself & I" dostanie ode mnie jeszcze jedną szansę. Ale niestety, nowa produkcja CBS bardziej niż z komediowym "This Is Us" kojarzy mi się z "Life in Pieces" – sitcomem, który porzuciłam w trakcie 1. sezonu, bo interesująca struktura nie była w stanie mi wynagrodzić banalnej treści (a do tego jeszcze dochodziła słabość do żartów toaletowo-seksualnych, których na szczęście w "Me, Myself & I" nie odnotowałam). Wielka szkoda, bo cała trójka wcielających się w Alexa aktorów zasługuje na więcej.