Procedural w przebraniu. "Law & Order True Crime: The Menendez Murders" – recenzja 1. odcinka
Mateusz Piesowicz
29 września 2017, 21:02
"Law & Order True Crime: The Menendez Murders" (Fot. NBC)
Kolejne prawdziwa historia, kolejne zabójstwo, kolejny proces. Jeśli po tym wstępie nie czujecie się znudzeni, to nowa antologia true crime może być właśnie dla Was. Spoilery.
Kolejne prawdziwa historia, kolejne zabójstwo, kolejny proces. Jeśli po tym wstępie nie czujecie się znudzeni, to nowa antologia true crime może być właśnie dla Was. Spoilery.
Emocjonalne podejście i aktualne tematy w "American Crime Story", dbałość o szczegóły w "Manhunt: Unabomber", a nawet prześmiewcza wariacja przedstawiona w "American Vandal" – twórcy true crime muszą się coraz mocniej gimnastykować, by zwrócić uwagę publiczności na swoje produkcje. A przynajmniej część z nich, bo niektórzy uważają, że słynna sprawa kryminalna z przeszłości w połączeniu z tytułem, który każdy kojarzy, automatycznie przełożą się na sukces. Zgadnijcie, do której kategorii należą twórcy "Law & Order True Crime".
Teoretycznie sprawa była prosta: bierzemy znaną proceduralną markę, dodajemy do niej "True Crime" i tworzymy kryminalną antologię, która ma zgrabnie połączyć stare czasy z nowymi. Za sterami sadzamy weteranów serii Rene Balcera (który napisał lata temu scenariusz do odcinka "Prawa i porządku" inspirowanego sprawą Menendezów) i Dicka Wolfa, w obsadzie koniecznie musi się znaleźć kilka głośnych nazwisk, a całość trzeba oprzeć na jakiejś sprawie z lat 90., którą żyła opinia publiczna w Stanach. Udało się z O.J.-em, to czemu miałoby się nie udać z braćmi Menendezami?
Plan wydawał się idealny, a jednak już premierowy odcinek "The Menendez Murders" pokazuje, że łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Zwłaszcza gdy twórcy pod wieloma względami zatrzymali się w latach 90. i nie mam wcale na myśli czasu akcji. Ta bowiem na początek zabiera nas do sierpnia 1989 roku, kiedy to w swojej rezydencji w Beverly Hills brutalnie zamordowani zostali Jose i Kitty Menendez. Wszystko dookoła wręcz krzyczy, że sprawcami są ich synowie, Lyle (Miles Gaston Villanueva) i Erik (Gus Halper), ale że serial musi wszystko zrobić w swoim tempie, to oglądamy niezbyt fascynującą pracę śledczych na czele z detektywem Zoellerem (Sam Jaeger).
Co będzie się działo dalej, łatwo wywnioskować, nawet jeśli o sprawie Menendezów usłyszeliście po raz pierwszy przed chwilą. W końcu Edie Falco (w fatalnej peruce) nie została twarzą serialu, żeby plątać się w tle. Grana przez nią Leslie Abramson będzie więc bronić braci w sądzie, sporą rolę odegra też w tym wszystkim ich psychiatra, Jerome Oziel (Josh Charles – serio, co oni mają z tymi tragicznymi perukami?). Wśród znanych twarzy mamy też m.in. Heather Graham w roli jego kochanki, Judalon Smith, oraz Elizabeth Reaser jako prowadzącą sprawę prokurator. Aktorski potencjał jest więc spory i kto wie, być może, gdy już dojdziemy do procesu, to serial go jakoś wykorzysta, a nawet serial pozwoli sobie na pewną dwuznaczność, czy uderzenie w emocjonalne tony. Na razie jednak scenariusz prowadzi nas za rączkę, wykładając jak na tacy kolejne fakty i łopatologicznie tłukąc do głowy, że bracia Menendezowie to zło wcielone.
W dodatku robi to wszystko w tak schematyczny, pełen klisz i nadęty sposób, że niechcący przemienia się we własną parodię. Erik i Lyle są wręcz groteskowymi czarnymi charakterami (nasi rodzice zginęli, chodźmy pograć w tenisa!), co powtarza się tu uparcie kilka razy, by w kontrze do tego pokazać dosłownie jedną scenę stawiającą ich w nieco innym świetle (a właściwie to tylko Erika). To zdecydowanie za mało, byśmy nabrali jakichkolwiek wątpliwości, a przypuszczam, że taki był cel – w końcu po co innego poświęcalibyśmy w ogóle tak dużo czasu na policyjne śledztwo? Nie wiem, kiedy dokładnie przeniesiemy się na salę sądową (cały sezon ma mieć 8 odcinków), ale przeciąganie tego momentu działa serialowi na szkodę. Bracia są jedynymi podejrzanymi, więc podglądanie, jak nieudolnie udają niewiniątka nuży, a policyjne dochodzenie udowadnia co najwyżej, że detektyw Zoeller i jego partnerzy są ciężko myślącymi idiotami, którzy nie potrafią dodać dwa do dwóch.
Kompletny brak charyzmy ze strony bohaterów, z którymi jak dotąd spędziliśmy najwięcej czasu, również historii nie pomaga. Lyle i Erik odrzucają, a powtykane tu i ówdzie retrospekcje przedstawiające ich rodziców w niekorzystnym świetle nie mogą zmieniać sytuacji, bo ciężar gatunkowy ich zbrodni przeważa szalę (tandetne wykonanie tych sekwencji też nie pomaga). Tym bardziej powinniśmy więc szybko zmierzać do procesu – dopiero tam bowiem mogą pojawić się jakieś wiarygodne przesłanki na temat ich stanu psychicznego. Na razie wyglądają po prostu na dwóch małych degeneratów, których powinno się jak najszybciej odseparować od społeczeństwa, a takie przerysowanie teraz może się odbić na dalszej części serialu. Bo jak wydusić z siebie choć gram wątpliwości wobec ich winy, skoro przedstawiono nam ich w tak kiczowaty sposób?
Kicz to zresztą słowo-klucz przy opisie "The Menendez Murders", bo towarzyszy serialowi od pierwszych sekund. Zaczynamy przecież od sceny morderstwa ze złowrogą muzyką w tle, niemymi krzykami i zakrwawionymi ciałami upadającymi na ziemię w slow motion. Kto u licha pomyślał, że to będzie dobry pomysł? A no tak, ci sami ludzie, którzy uznali, że koniecznie musimy zobaczyć śledztwo, którego rezultat jest oczywisty i odpowiadają za takie scenariuszowe kwiatki, jak kwestie typu: "Broń, proszki i pieniądze – co tu mogło pójść nie tak?". Serial co chwilę atakuje nas takimi oczywistościami, że mam wrażenie, iż jego twórcy ostatnie 20 lat spędzili w piwnicy, oglądając w kółko procedurale własnego autorstwa.
Ktoś jednak powinien panów uświadomić, że choć true crime wydaje się podobne, to jednak jest kompletnie innym gatunkiem i przeniesienie na niego własnych telewizyjnych doświadczeń w skali jeden do jednego nie może się udać. Począwszy od topornej reżyserii (Lesli Linka Glatter, która ma na koncie nagradzane odcinki "Mad Men" i "Homeland", najwyraźniej też przypomniała sobie stare, proceduralne czasy), taki sam montaż, aż po drętwe dialogi, nie ma w "The Menendez Murders" absolutnie niczego choć odrobinę wyróżniającego. Edie Falco? Tak, w niej nadzieja na to, że jednak nie cały sezon trzeba od razu spisać na starty. Choć w gruncie rzeczy jej obecność w premierowym odcinku nie miała najmniejszego sensu i tak zdołała tchnąć życie w swoją postać. Nawet pomimo tradycyjnie niskich lotów scenariusza ("Ci chłopcy to zrobili" – rzucone po spojrzeniu w telewizor).
Pytanie tylko, czy jest sens czekać, aż serial dobrnie do bardziej interesujących fragmentów? Trudno mi z przekonaniem rzucić, że tak. Chyba że procedurale wciągacie całymi seriami, wtedy spokojnie możecie zabrać się i za ten, bo na razie wygląda "Law & Order True Crime" na tylko odrobinę bardziej rozbudowaną wersję produkcji, na których tutejsi twórcy znają się najlepiej. Czyli swoich widzów z pewnością znajdzie.