Wracają kumple z policji. "Brooklyn 9-9" – recenzja premiery 5. sezonu
Piotr Wosik
28 września 2017, 15:32
Najzabawniejsza serialowa ekipa policyjna od czasów "13 posterunku" zaczyna już 5. sezon swoich perypetii i wciąż potrafi świetnie się bawić. A my razem z nimi. Drobne spoilery.
Najzabawniejsza serialowa ekipa policyjna od czasów "13 posterunku" zaczyna już 5. sezon swoich perypetii i wciąż potrafi świetnie się bawić. A my razem z nimi. Drobne spoilery.
Podobnie jak przed rokiem, "Brooklyn 9-9" otwiera nowy sezon historią rozplanowaną na przynajmniej dwa odcinki. Wtedy parodiowali motyw programu ochrony świadków, dziś wzięli na warsztat policjanta w systemie więziennym – i znów wyszło im to świetnie! Wrobieni w napad na bank i niesłusznie skazani Jake i Rosa trafili za kratki, ale udowodnienie ich niewinności trochę potrwa, ponieważ śledztwo stanęło w martwym punkcie. A skoro tak, to bohaterowie muszą poradzić sobie z nową codziennością.
Po drodze obśmiewane są takie gatunkowe i życiowe schematy, jak kontrabanda (której walutą wymienną są zupki), więzienna broda (to powoli tradycja, że Jake zaczyna sezony od tymczasowej zmiany wyglądu) czy przerysowana przemoc strażników wobec osadzonych (szczególnie z sombrero na głowie). Ba, pojawił się nawet wisielczy humor, ale scenarzyści w swoim stylu przekuli te pomysły w lekką i przyjemną rozrywkę.
Humor to jak zwykle największy atut produkcji. W ciągu zaledwie dwudziestu minut było go na pęczki. Peralta (Andy Samberg) pozostał tym samym niezachwianym wesołkiem nawet z nową ksywką, a Boyle (Joe Lo Truglio) niepoprawnym romantykiem, komicznie oburzonym z powodu braku kontaktu z przyjacielem. Tradycyjnie wygłupiał się też Hitchcock, pokazujący tym razem, że nawet podczas więziennej wizyty można próbować seksu przez telefon. Show znów skradł jednak stoicki Kapitan Holt (Andre Braugher), który "humanizował" Rosę nadużywając jej imienia. Świetny był też powiązany gag ze spełnianiem życzeń osadzonej pani detektyw – jeśli kiedykolwiek użeraliście się z dostarczycielem płatnej telewizji, to będziecie pokładać się ze śmiechu.
Żarty były liczne, jak i zróżnicowane. Przefarbowany Boyle czy krzyczący na motorze strachliwy sierżant Jeffords (Terry Crews) to te mniej zabawne zgrywy, ale można przymknąć na nie oko, bo po raz kolejny bezbłędnie sprawdzili aktorzy w gościnnych występach.
Rozbrajająca perełka odcinka to kanibal Caleb (Tim Meadows) oznajmiający z oburzeniem, że przecież zjadł dzieci, nie dorosłych i łatwo mu to poszło. Cwanym i wyrachowanym naczelnikiem placówki został Toby Huss ("Halt and Catch Fire") i pewnie wróci jeszcze w części drugiej. Tymczasem w rolę trzęsącego więzieniem gangstera Romero wcielił się serialowy włóczykij Lou Diamond Phillips (znany z "Longmire") i nadał całości jeszcze więcej kolorytu.
To wszystko bardzo dobrze się ogląda. Serial jest niewymagający, scenariusz niespecjalnie obrazoburczy, a gagi niezbyt wyszukane, ale wszelkie ewentualne braki z nawiązką odrabia obsada. Jako kolektyw są pełni niewymuszonego wdzięku, łączy ich naturalna chemia i wręcz bije od nich pozytywna energia. Nie da się ich nie lubić. Bywały sitcomy, że po kilku sezonach aktorzy zaczynali grać na autopilocie. Regularnie powstają też komedie, w których odtwórcy czują się nieswojo i wypadają drętwo. "Brooklyn 9-9" niezmiennie cieszy jednak i przyciąga swobodnym klimatem.
To, jak dobrze bawią się bohaterowie (czyli również aktorzy na planie), przekłada się w linii prostej na nastrój widza. Serial miał swoje wpadki i gorsze momenty, ale wciąż trzyma satysfakcjonujący poziom. Zobaczymy czy w 7. albo 11. sezonie będzie można powiedzieć to samo. Ja nie mam bowiem nic przeciwko temu, by z detektywami z 99. posterunku kumplować się jak najdłużej.