Mały wielki człowiek. "Young Sheldon" – recenzja 1. odcinka spin-offu "The Big Bang Theory"
Mateusz Piesowicz
26 września 2017, 21:34
"Young Sheldon" (Fot. CBS)
Ciężkie jest życie geniusza. Zwłaszcza gdy ma 9 lat, mieszka w Teksasie, a intelektem przerasta o głowę zarówno rówieśników, jak i dorosłych. Nic dziwnego, że wyrósł z niego Sheldon Cooper. Spoilery.
Ciężkie jest życie geniusza. Zwłaszcza gdy ma 9 lat, mieszka w Teksasie, a intelektem przerasta o głowę zarówno rówieśników, jak i dorosłych. Nic dziwnego, że wyrósł z niego Sheldon Cooper. Spoilery.
Powiedzmy sobie wprost: spin-off (a zarazem prequel) serialu, który od dobrych kilku lat pogrąża się w komediowej przeciętności, nie brzmiał jak szczególnie szczęśliwy pomysł. Wydawał się raczej wyrachowanym myśleniem twórców, którzy chcieli skorzystać z nieustającej popularności "The Big Bang Theory" (właśnie rozpoczął się 11. sezon) i wiele się przy tym nie namyślając, zapewnić swojej nowej produkcji gładki start. Zdecydowanie wyglądało to na coś, na co zerkniemy z obowiązku i rzucimy po pilocie.
Potem jednak pojawiały się kolejne informacje, które kazały nam spojrzeć na projekt nieco przychylniejszym wzrokiem. Po pierwsze, tytułową rolę otrzymał Iain Armitage, szerzej znany jako Ziggy z "Wielkich kłamstewek". Po drugie, jego matkę, Mary Cooper, miała zagrać Zoe Perry, prywatnie córka Laurie Metcalf, która grała starszą wersję tej postaci w "The Big Bang Theory". Po trzecie wreszcie, wszystko to prezentowało się zaskakująco dobrze w zwiastunie, który zapowiadał jedną z tych ciepłych komedii w stylu "Cudownych lat", których dziś się już praktycznie nie robi. Co z tego wyszło?
Przesadą byłoby stwierdzenie, że dostaliśmy serial, który odmieni Wasze życie. "Young Sheldon" nie jest pod żadnym względem komedią przełomową, czy nawet specjalnie oryginalną. To prosty sitcom w familijnej otoczce, który jednak w zestawieniu z większością konkurencji (w tym również ze swoim oryginałem), jaką serwują nam stacje ogólnodostępne, pozytywnie się wyróżnia. Koncept jest banalny: oto trafiamy do wschodniego Teksasu w 1989 roku, kiedy to dziewięcioletni Sheldon Cooper szykuje się do swojego pierwszego dnia w szkole… średniej. Bo oczywiście pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy. Sheldon zawsze był geniuszem i zawsze lubił pociągi, o czym przypomniał nam osobiście Jim Parsons, wcielający się tu w narratora.
Zawsze też wszystkich dookoła irytował swoim poważnym zachowaniem i wykraczającą poza skalę inteligencją, z którą nigdy się nie krył. Brak wrażliwości i emocjonalny chłód przyszły potem, na razie zostańmy przy pierwszych dwóch cechach, które dla dziewięciolatka z Teksasu nie oznaczały niczego dobrego. Nawet w rodzinnym domu, bo tam spotykał się z niezrozumieniem ze strony ojca, George'a Sr. (Lance Barber) i złośliwościami swojego "normalnego" rodzeństwa, czyli siostry bliźniaczki Missy (Raegan Revord) i starszego brata George'a Jr. (Montana Jordan). Zostawał więc Sheldon sam z matką, która kocha go ponad wszystko, ale i ją niezwykłość syna czasem przerasta.
Trzeba przyznać, że wcale nie wygląda to na punkt wyjścia banalnej familijnej historyjki. Bliżej mu do komediodramatu o outsiderze, który od najwcześniejszych lat musi się zmagać z brakiem zrozumienia i akceptacji ze strony otaczającej go rzeczywistości. I choć "Young Sheldon" ostatecznie nie przybiera w stu procentach poważnego charakteru, nadal najmocniej stawiając na komedię, widać, że twórcom zależy na zaakcentowaniu odmienności i odrębności serialu od "The Big Bang Theory". Świadczą o tym choćby rezygnacja z tradycyjnego dla sitcomów wielokamerowego formatu i śmiechu z puszki, ale też zaskakująco częste tutaj, wręcz melancholijne momenty.
Nie chodzi o to, by były one nie wiadomo jak wyszukane – w tym przypadku liczy się fakt, że w ogóle są. Nazwijcie mnie człowiekiem małej wiary, ale fakt, że Chuck Lorre i Steven Molaro nie zrobili po prostu komedii opartej na powtarzalnych dowcipach, mnie jednak zaskoczył. A pilotowy odcinek serialu zrobił to nawet kilka razy, ot choćby wtedy, gdy Mary wykłócającą się z nauczycielami Sheldona przeplótł scenami z nim, fortepianem i wiolonczelistką. Taka subtelność tutaj? Tak, wiem, że skończyło się żartem o toalecie, no ale mimo wszystko!
Tym bardziej, że ten prosty humor wcale nie razi, bo twórcy korzystają z niego z umiarem i umiejętnie wplatają w historię utrzymaną w tonie całkiem serio. Jasne, że dzieciak wygłaszający z powagą kwestie w stylu "Idź się pobawić. Gdyby tylko życie było takie proste", musi wzbudzić śmiech, ale jest też w tym coś autentycznego. Wielka w tym oczywiście zasługa Iaina Armitage'a, kolejnego dziecięcego aktora, któremu ktoś powinien zabronić dorosnąć dla jego własnego dobra.
Chłopak ma w sobie dość charakteru, by w tych przerysowanych scenach wypadać wiarygodnie, a jednocześnie nie opiera roli tylko na uroku osobistym (którego mu nie brakuje). Jego Sheldon jest nad wyraz dorosły – wie, że jest inny, niż jego rówieśnicy, wie też, że również starsi od niego go nie rozumieją – ale ciągle pozostaje dzieckiem. A to oznacza, że do życia podchodzi z dziecięcą naiwnością, uśmiechem i pewnością siebie, jakiej można mu tylko pozazdrościć. Trudno z nim nie sympatyzować, a patrząc na to, co z niego wyrośnie, szkoda, że nie zachował tej niewinnej postawy na dłużej.
Bo w małym Sheldonie jest coś wyjątkowego i nie chodzi tylko o jego intelekt. To w pewnym stopniu postać tragiczna, bo od zawsze skazana na samotność. Ma wprawdzie matkę, którą, jak to dziecko, kocha ponad wszystko, przez co może jej wybaczyć łatwowierność i wszystko inne, jednak czuć, że ta bliskość jest tylko tymczasowa. To czysta, bezwarunkowa miłość z obydwu stron, ale jednocześnie obarczona wielkim ciężarem, bo wiadomo przecież, że on w końcu przestanie być dzieckiem i zacznie postrzegać świat inaczej. Dla większości ludzi to normalna część dorastania, lecz w przypadku Sheldona i Mary brzmi bardzo gorzko. Bo wraz z niewinnością, nasz bohater straci jedyną osobę, której bezgranicznie ufa (może poza Profesorem Protonem).
Tak przedstawiony, "Young Sheldon" wygląda niemal jak piekielnie ciężki dramat, a nawet nie wspomniałem o bardziej praktycznych aspektach wychowywania małego geniusza, jak problemy z finansami, które też są tu sygnalizowane. Ale spokojnie, wszystko podano z takim wdziękiem, że całość ani przez moment nie traci lekkiego charakteru. Tutejszy humor jest w sam raz – zwykle prosty, czasem nieco bardziej wyszukany ("To telewizja, nie mamy się z niej uczyć!"), a zawsze ciepły. Częściej niż salwy śmiechu wzbudza pogodny uśmiech, a niekiedy nawet coś więcej, gdy serialowi uda się dotknąć naszej wrażliwej struny. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek napiszę takie słowa odnośnie produkcji, która ma coś wspólnego z "The Big Bang Theory"? Życie to jednak potrafi zaskakiwać.