Pomiędzy starym a nowym. "Star Trek: Discovery" – recenzja nowej odsłony słynnej serii sci-fi
Mateusz Piesowicz
25 września 2017, 21:32
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS)
Nie ma serialu, który startowałby z większym bagażem oczekiwań, niż nowa produkcja ze świata "Star Trek". Jak w starciu z legendą wypadli twórcy "Discovery" i czy w ogóle mieli w nim szansę? Spoilery!
Nie ma serialu, który startowałby z większym bagażem oczekiwań, niż nowa produkcja ze świata "Star Trek". Jak w starciu z legendą wypadli twórcy "Discovery" i czy w ogóle mieli w nim szansę? Spoilery!
Zadowolić wszystkich się oczywiście nie da, ale w przypadku "Star Trek: Discovery", nowej odsłony serii, która wróciła do telewizji po 12 latach, już od dawna było wiadomo, że twórcy stają przed zadaniem z gatunku niemożliwych do wykonania. Wystarczyło spojrzeć na reakcje, jakie towarzyszyły każdej kolejnej informacji na temat ich serialu, by zrozumieć, że oczekiwania wiernych fanów i wymogi współczesnej telewizji są od siebie bardzo odległe. Najlepszym sposobem na ich pogodzenie wydawało się więc po prostu zrobienie dobrego serialu. Ten powinien się wszak sam obronić. I choć za nami ledwie początek "Discovery", mam wrażenie, że twórcy obrali naprawdę niezły kierunek.
Zacznijmy jednak od spraw podstawowych, a te są takie, że akcja serialu toczy się około dziesięciu lat przed wydarzeniami oryginalnej serii, czyli w okresie względnego spokoju i stabilności w galaktyce. Jak zapewne się domyślacie, ten czas właśnie dobiega końca, a w centrum wydarzeń stojących za tą zmianą znajduje się nasza główna bohaterka – Michael Burnham (Sonequa Martin-Green), pierwsza oficer na statku U.S.S. Shenzhou. To właśnie ona napotyka na obrzeżach terytorium kontrolowanego przez Federację pierwsze od lat ślady aktywnej działalności Klingonów. A ci rzecz jasna nie są pokojowo nastawieni, o czym zresztą szybko się przekonamy.
A nawet bardzo szybko, bo trzeba otwarcie powiedzieć, że "Discovery" nie bawi się w długie ekspozycje. Wręcz przeciwnie, pierwsze dwa odcinki (dostępne już na Netfliksie, kolejne będą się pojawiać co tydzień) niemal błyskawicznie zawiązują akcję i… równie szybko doprowadzają ją do końca. Na nudę narzekać nie możemy, bo przedstawieniu bohaterów towarzyszy pierwszy kontakt z Klingonami (których wygląd już jest szeroko komentowany i rzecz jasna dla wielu nie do przyjęcia), więc zamiast mozolnej charakterystyki otrzymujemy niemal od razu test w warunkach bojowych. Brzmi pospiesznie i rzeczywiście, momentami wydaje się to wszystko nieco zbyt spłycone, ale wysokie tempo w dużym stopniu wynagradza niedogodności.
Nie znaczy to absolutnie, że twórcy oferują nam tylko bieganinę, akcję i feerię wybuchowych efektów specjalnych. Owszem, żadnego z tych elementów tu nie brakuje, ale serial wcale nie daje do zrozumienia, że będzie się na nich w całości opierał. Akcja jest raczej wykorzystywana do ułożenia fundamentów pod nowe okoliczności w świecie przedstawionym i wprowadza nas w rzeczywistość, która właśnie przeszła drastyczną zmianę. W jaki sposób wpłynie ona na całą historię? To pytanie na kolejne odcinki, które powinny też dać odpowiedź, jakim serialem dokładnie będzie "Discovery".
Na razie można powiedzieć tyle, że to produkcja świadoma swoich korzeni, a nawet bezpośrednio do nich sięgająca, ale zdecydowanie nie mająca na celu zafundowania nam powtórki z rozrywki. Stworzenie nowej jakości w tak bogatym uniwersum to piekielnie trudna sprawa, ale wydaje się, że twórcy "Discovery" celują właśnie w coś takiego, chcąc nam dać serial w pewnym sensie zawieszony pomiędzy dwoma obliczami "Star Treka". Pomost pomiędzy starszym, klasycznym science-fiction, a nowszym, w którym większą uwagę poświęca się nie tyle akcji, co opowiadaniu wciągającej i płynnej fabuły.
By sprostać takiemu wyzwaniu trzeba spełnić niejeden warunek, na czele ze stworzeniem postaci, która połączy dwa aspekty opowieści w sprawnie funkcjonującą całość. Michael Burnham wydaje się pasować do tej roli idealnie. Kobieta wychowana przez Sareka (James Frain), ojca Spocka, łącząca w sobie ludzkie emocje z chłodną, wolkańską logiką, to bijące serce serialu. Charyzmatyczna, pełna pozytywnej energii i ekranowej werwy napędza akcję i choć czasem rażą w jej postępowaniu uproszczenia (pospieszny bunt wypada nienaturalnie), chce się tę bohaterkę oglądać. Tym bardziej w zaistniałych okolicznościach, w których jej dualistyczna osobowość będzie atutem. W niepewnej rzeczywistości nie ma wszak prostych odpowiedzi.
A tych twórcy "Discovery" starają się unikać, choć nie zawsze im to wychodzi. Sporo czasu w obydwu odcinkach poświęciliśmy motywacjom, które kierują niejakim T'Kuvmą (Chris Obi), Klingonem chcącym zjednoczyć 24 klany swojej rasy w naturalnej dla nich wojnie przeciwko obcym. Widać w tym wątku próbę powiedzenia czegoś więcej – choćby rzucenia aluzji do rzeczywistości czy naświetlenia problemu izolacjonizmu i otwartej wrogości wobec innych – ale póki co zostało to przedstawione raczej po łebkach. Prosty wniosek typu źli Klingoni i dobra cała reszta nie jest w pełni uzasadniony, ale trudno mu się oprzeć.
O ile jednak ten wątek zostanie odpowiednio poprowadzony, to takie postawienie sprawy może być niezłym punkt wyjścia. Bo teraz "Discovery" stoi przed prawdziwie ekscytującym wyzwaniem – w jakim kierunku pójść dalej? Otwarta wojna? Wątpliwe. Choćby ze względów praktycznych, bo mało prawdopodobne, by twórcy dysponowali na całą serię budżetem podobnym do tego z premierowych odcinków (a jego wysokość naprawdę widać na ekranie). Ale mniejsza o kwestie finansowe. Pomimo skupienia na akcji, "Discovery" zdążyło dać sygnały, że zainteresowanie twórców może spoczywać również gdzie indziej. "Jesteśmy odkrywcami, nie żołnierzami" – rzuca w pewnym momencie jeden z bohaterów i można to potraktować jako swoisty sygnał dla całego serialu i jego fanów. Wiemy, co chcecie zobaczyć, ale nastały nowe czasy, świat wokół nas się zmienił i musimy się do niego dopasować.
Dopasować, nie znaczy jednak całkowicie odmienić i na tym przede wszystkim opieram swoją wiarę w "Discovery". Na razie twórcy pokazali, że potrafią zbudować solidne postaci, a opowiadanie zgrabnych historii mają w małym palcu. Teraz nadejdzie jednak pora, by zdali prawdziwy egzamin dojrzałości i umieścili to wszystko w szerszym kontekście, zmieniając oblicze serialu, który nie może na dłuższą metę pozostać efektownym pilotem. Wojna wojną, ale przecież to "Star Trek", czyż nie? Tutaj musi mieć ona bardzo mocne podstawy. Temu właśnie służą wprowadzające nas w całą historię pierwsze odcinki. Błyskawiczne poukładanie klocków na samym początku i natychmiastowe ich wyburzenie to śmiałe, ale przede wszystkim sensowne posunięcie, bo ma nas postawić w jednym rzędzie z Michael. Bohaterką, której cały świat właśnie się zawalił i nie ma bladego pojęcia, co będzie dalej. Przecież my czujemy się dokładnie tak samo!
Dostaliśmy nowy statek, chodzący zdrowy rozsądek w osobie kapitan Georgiou (Michelle Yeoh), a nawet zdążyliśmy zobaczyć (i naprawić) obcy świat oraz wybrać się na eksplorację przestrzeni kosmicznej. Było fantastycznie i nagle ktoś nam to wszystko odebrał, zmieniając ton opowieści o 180 stopni, by potem brutalnie porzucić nas w sytuacji bez wyjścia. Razem z tym dano nam jednak znak, żeby do niczego się tu łatwo nie przywiązywać i nie wydawać szybkich osądów. Twórcy "Discovery" pokazali, że ich serial może być wszystkim, co sobie tylko wymarzymy, bo "Star Trek" to nie tylko piękne wspomnienia. To przede wszystkim niczym nieograniczone możliwości.
"Nie chodzi o to, co się stało, tylko o to, co dzieje się teraz". Słowa Sareka można odnieść do sytuacji, w jakiej byliśmy przed startem serialu, ale również do tej, w jakiej znaleźliśmy się po zobaczeniu premierowych odcinków. Nie mając pojęcia, jaką właściwie historię oglądamy, mamy teraz przed sobą całą galaktykę rozwiązań, a nade wszystko nadzieję, że nie będą one rozczarowujące. Jesteśmy więc w o tyle lepszej sytuacji od Michael, że możemy z optymizmem spoglądać w przyszłość. Wojna może być punktem wyjścia, ale nie wierzę, by miała być celem samym w sobie. Dajmy tej opowieści rozwinąć skrzydła, a sądzę, że nie będziemy rozczarowani efektem.