Życie po życiu, wersja 2.0. "The Good Place" – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
21 września 2017, 21:33
"The Good Place" (Fot. NBC)
Zrobić najbardziej pomysłową komedię ostatnich lat to jedno, utrzymać ten status w kolejnym sezonie to zupełnie inna sprawa. Pierwszą próbę twórcy "The Good Place" przeszli z wyróżnieniem. Spoilery!
Zrobić najbardziej pomysłową komedię ostatnich lat to jedno, utrzymać ten status w kolejnym sezonie to zupełnie inna sprawa. Pierwszą próbę twórcy "The Good Place" przeszli z wyróżnieniem. Spoilery!
Nieraz zastanawialiśmy się, czy jest życie po cliffhangerze. W przypadku "The Good Place" wątpliwości były całkiem zasadne, bo na zakończenie 1. sezonu Michael Schur zafundował nam twist nie z tej ziemi, który nie tylko wywrócił cały serial do góry nogami, ale jeszcze zresetował całą historię, pozostawiając nas z mętlikiem w głowie. Co dalej? Czy będziemy jeszcze raz przerabiać to samo, czekając aż bohaterowie ponownie znajdą się w punkcie, w którym już byli? Brzmi jak brnięcie w ślepą uliczkę, ale przecież wypada zaufać twórcom, czyż nie?
Jasne że tak, tym bardziej że fantastycznym 1. sezonem Schur i reszta zapracowali sobie na zaufanie. Nie da się jednak ukryć, że przy okazji zawiesili sobie poprzeczkę tak wysoko, że ryzyko jej strącenia bardzo wzrosło. Nie chodzi wyłącznie o poziom serialu, ale również oczekiwania widzów, które znacznie trudniej zaspokoić, gdy ci wiedzą już mniej więcej, czego mogą się spodziewać. Lepiej szykować im nowe twisty i ryzykować, że szybko spowszednieją? A może poprzestać na jednym, ale liczyć się z głosami rozczarowania zawiedzionej ich brakiem widowni? Najlepiej rzecz jasna obrać trzecią ścieżkę i wpaść na całkiem oryginalne rozwiązanie, ale to już zadanie z gatunku ekstremalnie trudnych. Czyli w sam raz dla twórców "The Good Place".
Serial NBC (w Polsce dostępny na Netfliksie, nowe odcinki 2. sezonu co tydzień) nie dał w podwójnym odcinku rozpoczynającym sezon jasnych odpowiedzi, co do kierunku, w jakim będzie podążał, ale wyjaśnił bardzo istotną kwestię. Rozwiał wątpliwości, czy pomysły Michaela Schura skończyły się wraz z zaskakującym odkryciem, że Dobre Miejsce jest tak naprawdę Złym. Oczywiście on sam zapewniał, że koncept serialu ma rozpisany nawet na kolejny sezon naprzód, ale co innego usłyszeć, a co innego ujrzeć na własne oczy. "Everything Is Great!" udowodniło, że o pójściu na łatwiznę absolutnie nie może być mowy.
A przecież mogłoby, bo oto znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Po odkryciu Eleanor (Kristen Bell), że ona i pozostała trójka są poddawani wymyślnym torturom psychicznym, Michael (Ted Danson) zresetował całą sytuację, modyfikując pewne elementy. Ponownie poznaliśmy więc egoistyczną Eleanor, chorobliwie niezdecydowanego Chidiego (William Jackson Harper), narcystyczną Tahani (Jameela Jamil) i sympatycznego idiotę Jasona/Jianyu (Manny Jacinto), tym razem jednak, zanim zaczęli się dręczyć nawzajem, mieli zostać poddani indywidualnym mękom. Brzmiało i wyglądało rozsądnie, ale cały plan miał oczywiście jedną poważną lukę w postaci krótkiej notki Eleanor do samej siebie.
Opierając się tylko na niej, można by całkiem daleko zajechać – zmieniając tylko kilka szczegółów i dodając porcję świeżych elementów, serial mógłby bez problemu pociągnąć przez dobrych kilka odcinków i raczej nikt by nie narzekał. Nadal mógł się przecież pochwalić kapitalnymi dialogami, wymyślnymi metodami tortur (kawa w kapsułkach i pizza hawajska, brrr) albo nowymi bratnimi duszami naszych bohaterów. Pomysłów nie brakowało, humor był nadal cudownie abstrakcyjny i oryginalny, a cała czwórka nieświadomych swojego położenia biedaków znów dała się lubić od pierwszego wejrzenia. O tym, że Janet i Jason byli jak zwykle niepodrabialni, nie trzeba nawet wspominać.
Ale powtarzalność nikogo tu nie interesuje. A przynajmniej nie taka oczywista. Bo i owszem, resetowanie sytuacji jest tu już na porządku dziennym, ale twórcy szybko dali do zrozumienia, że trzymanie nas i bohaterów w wiecznej pętli nie jest celem samym w sobie. "The Good Place" to historia, która wbrew pozorom nie stoi w miejscu, lecz ciągle się rozwija. To, co poprzednim razem zajęło nam cały sezon, teraz załatwiliśmy w dwóch odcinkach, obserwując, jak ponoć perfekcyjny plan Michaela sypie się w kolejnych miejscach. Notka Eleanor ("Chidi" rzeczywiście brzmi trochę jak nazwa zupy) była bowiem tylko jedną z przyczyn jego niepowodzenia. Zbyt pospieszne wdrażanie nowego scenariusza i niedopracowanie szczegółów szybko odbiło się czkawką, przesuwając tym samym środek ciężkości całej historii z czwórki ludzi na Michaela.
Powiecie, że przecież nadal w centrum uwagi była Eleanor i będziecie mieć rację. Jednak jej powtórna droga do odkrycia prawdy odbyła się w przyspieszonym tempie nie bez powodu. Twórcy nie chcieli, byśmy oglądali w detalach coś, co już widzieliśmy. Zamiast powtórki z rozrywki dali nam zatem możliwość przyjrzenia się z bliska temu, co wcześniej było ukryte. Ujrzeliśmy więc szwy diabolicznego planu Michaela oraz jego samego, stopniowo odsłaniającego przed nami swoje prawdziwe oblicze. W ten sposób stał się cud i serial, który już oglądaliśmy, okazał się czymś zupełnie innym.
A jaki był przy tym precyzyjnie napisany i jak kapitalnie składał się w jedną całość! Niby szkatułkowa struktura scenariusza nie jest niczym nadzwyczajnym, ale mało kto robi to z taką lekkością i wdziękiem. Gdy kolejne elementy układanki wskakiwały na swoje miejsca, trudno było nie przyklasnąć pomysłowości twórców. Było zabawnie, było z sensem, a jednocześnie udało się zachować wszystko to, za co pokochaliśmy bohaterów w 1. sezonie. Finałowa scena była już tylko wisienką na wielowarstwowym torcie, ale i tak Eleanor po raz kolejny rozgryzająca Michaela satysfakcjonowała niemal tak samo, jak poprzednio (przyznaję, że netfliksowe tłumaczenie, czyli "Michael robi nas w wuja", też ma swój urok).
Jak już jednak wspominałem, największym bohaterem początku sezonu jest właśnie on – najbardziej dwulicowy architekt w zaświatach. Zachwycaliśmy się już kreacją Teda Dansona, ale teraz będziemy to robić jeszcze częściej, bo ze znakomitej stała się bez mała genialną. Ten złowrogi śmiech! I szatański uśmieszek! A to wszystko chwilę po tym, jak idealnie udawał nerwowość i najłagodniejszym głosem na świecie zapewniał o swoich dobrych intencjach. Ten moment, w którym jego oblicze zmienia się z anielskiego na diabelskie, to czysta perfekcja. Aż ciarki przechodzą.
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że nadal nie mamy bladego pojęcia, dokąd ta historia właściwie zmierza. Wiemy, że Michael stąpa po bardzo kruchym lodzie, resetując wszystko po raz kolejny bez zgody przełożonego. Coraz większe wątpliwości jego podwładnych też nie wróżą mu dobrze. Nam natomiast zwiastują kolejną paradę niezwykłości – może poznamy dalsze szczegóły na temat funkcjonowania zaświatów, a może historia skręci w zupełnie innym kierunku? Wyobraźnia Michaela Schura zdaje się w tym momencie nie mieć absolutnie żadnych ograniczeń i choć nadal po drodze czyha mnóstwo niebezpieczeństw (co na przykład dzieje się z charakterem Eleanor po każdym resecie?), już nie mogę się doczekać, by zwiedzać jej kolejne zakamarki.