Ambicje, oczekiwania i rzeczywistość. "Philip K. Dick's Electric Dreams" – recenzja 1. odcinka antologii sci-fi
Mateusz Piesowicz
19 września 2017, 13:02
"Philip K. Dick's Electric Dreams" (Fot. Channel 4)
Antologia science-fiction od stacji, która dała nam "Black Mirror". Materiał źródłowy zaczerpnięty od klasyka gatunku. Do tego rewelacyjna obsada. Efekt? Obiecujący, ale daleki od ideału.
Antologia science-fiction od stacji, która dała nam "Black Mirror". Materiał źródłowy zaczerpnięty od klasyka gatunku. Do tego rewelacyjna obsada. Efekt? Obiecujący, ale daleki od ideału.
Anna Paquin, Terrence Howard, Steve Buscemi, Timothy Spall, Bryan Cranston (zarazem jeden z producentów), Liam Cunningham, Vera Farmiga, Mel Rodriguez, Juno Temple, Maura Tierney, Greg Kinnear, Mireille Enos, Benedict Wong. Jestem przekonany, że ta robiąca wrażenie lista to aż nadto, by zachęcić Was do oglądania nowej produkcji brytyjskiego Channel 4, czyli "Electric Dreams". A to tylko część obsady kolejnej serialowej antologii science-fiction, która w dziesięciu opartych na opowiadaniach Philipa K. Dicka odcinkach opowie kompletnie różne historie, pozwalając nam zanurzyć się w światach pełnych niezwykłości i ukrytych za nimi całkiem realnych i poważnych kwestii.
Tak przynajmniej ma być, bo po jednym odcinku serialu, wśród którego twórców znajduje się m.in. Ronald D. Moore ("Star Trek", "Battlestar Galactica", "Outlander"), nie sposób ocenić całej reszty. Można natomiast powiedzieć, że mamy do czynienia z produkcją, której ambicje nie skończyły się na zatrudnieniu wielkich nazwisk. "Electric Dreams" zdążono już ochrzcić mianem nowego "Black Mirror" (nie pierwszego zresztą) i choć nie jest to określenie w stu procentach trafne, a jego używanie może narobić więcej szkody niż pożytku, trudno od niego uciec. W końcu słowa Channel 4, antologia i science-fiction przywodzą na myśl tyko jeden tytuł – ten, który obecnie święci triumfy pod netfliksową banderą.
Czy "Electric Dreams" ma szansę swojemu słynnemu poprzednikowi dorównać w jakimkolwiek elemencie? "The Hood Maker", czyli premierowy odcinek będący luźną adaptacją króciutkiego opowiadania Philipa K. Dicka z 1955 roku, daje na to pewne nadzieje, ale też dowodzi, że twórcy zawiesili sobie bardzo wysoko poprzeczkę i mogą mieć problemy, by ją przeskoczyć. Akcja dzieje się w nieokreślonej przyszłości, w której ludzkość została pozbawiona nowoczesnych technologii – zamiast nich pojawili się za to telepaci (pejoratywnie określani jako "teeps"), wykorzystywani przez resztę świata w różnorakich celach. Począwszy od długodystansowej komunikacji, a skończywszy na urzeczywistnianiu najgłębiej skrywanych ludzkich pragnień.
To wszystko jednak byłoby w pewnym stopniu akceptowalne, gdyby nie fakt, że władze zaczęły wykorzystywać zdolności telepatów do czytania w myślach swoich obywateli, znajdując ku temu jakieś prawne usprawiedliwienie. Tak jawne pogwałcenie ludzkiej wolności nie mogło przejść bez echa, więc oto ktoś wymyślił na nie sposób – maski blokujące telepatyczne zdolności. Rządowy agent Ross (Richard Madden w końcu może sobie poużywać swojego szkockiego akcentu) wraz z nową partnerką, telepatką Honor (bardzo dobra Holliday Grainger), mają za zadanie go wytropić i powstrzymać.
Całkiem sporo jak na 50-minutowy odcinek, a wierzcie mi, że starałem się być w tym opisie jak najbardziej lakoniczny. O ile jednak ja mogę sobie na to pozwolić, nie chcąc zbytnio psuć Wam przyjemności oglądania, o tyle twórcy lakoniczności powinni unikać jak ognia. Zwłaszcza gdy poruszają takie tematy jak kontrola, demokracja, społeczne podziały czy fundamentalne prawa człowieka, umieszczając je w dystopijnej wizji przyszłości. Scenarzysta Matthew Graham ("Life on Mars") i reżyser Julian Jarrold ("The Crown") stanęli przed piekielnie trudnym wyzwaniem – jak w niecałej godzinie zasygnalizować te wszystkie motywy, nadać im znaczenia i wiarygodności, a do tego jeszcze opowiedzieć wciągającą historię?
Pojedyncze części antologii mają to do siebie, że brzydko mówiąc – muszą się sprzedać. Im wcześniej, tym lepiej. Mogą to zrobić za pomocą genialnego w swojej prostocie pomysłu, który da się zwięźle przedstawić i który zostanie z nami długo po seansie. Mogą też postawić na bardziej standardowe podejście, czyli nie tak błyskotliwa fabuła, ale z całą gamą towarzyszących jej emocji. Można oczywiście skutecznie połączyć jedno z drugim, ale spokojnie, nie każdy musi być "San Junipero". W przypadku pierwszej odsłony "Electric Dreams" wystarczyłby zatem dobry pomysł i/lub para charyzmatycznych bohaterów.
Tymczasem twórcy "The Hood Maker" giną w nawale swoich pomysłów, co rusz podrzucając nam nowe fabularne tropy. Od intrygującego wyobrażenia przyszłości, poprzez czynny opór jednostek, którym odbiera się ich ostatni bastion niezależności, aż po bunt wykluczonych – żonglerka motywami całkiem zręczna, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie traktowane są po łebkach. Ograniczony czas nie może stanowić wymówki, w końcu nie takie cuda widzieliśmy już na ekranie, o dziełach Philipa K. Dicka nawet nie wspominając. Tymczasem tutaj dostajemy wiele obiecujących możliwości, żadna jednak nie jest w pełni satysfakcjonująca. I tyczy się to zarówno głównych motywów odcinka, jak i relacji pomiędzy jego bohaterami.
Ross i Honor są ciekawą parą, dobrze się na nich patrzy, a zalążki chemii pomiędzy Maddenem i Grainger sygnalizują, że na dłuższą metę mogłoby coś z tego być. Problem jednak w tym, że czas nas goni, trzeba zatem szybko wszystko spłycać, by załapać się na emocjonalną końcówkę. A może gdyby tak od początku postawić zdecydowanie na bohaterów, ich historia robiłaby większe wrażenie? Albo z drugiej strony: gdyby nie bawić się w banalne parowanie, lecz odstawić wątek osobisty na bok, dostalibyśmy coś więcej, niż tylko ledwie zarysowane koncepty świetnych pomysłów?
Twórcy próbują łapać kilka srok za ogon, ale jedyne, co dzięki temu osiągają, to poczucie, że z ich dzieła byłby całkiem niezły film albo jeszcze lepszy miniserial. A nie o to przecież chodzi! Co innego chcieć więcej po zakończeniu, bo było fantastyczne, a co innego czuć niedosyt z powodu niewykorzystanego potencjału. "The Hood Maker" ma naprawdę spory, ale trwoni go, boleśnie spłycając poszczególne elementy. Nie jest przez to ani kapitalnym science-fiction, ani porywającą fabułą – jest solidną historią, którą wyraźnie przerosły własne ambicje.
Co nie znaczy, że nie da się jej z przyjemnością obejrzeć, a szybkie pozbycie się wygórowanych oczekiwań może nam w tym bardzo pomóc. Nie spodziewajcie się poruszającej historii, która uderzy trafną metaforą współczesności – "Electric Dreams" nie ma tego na celu i tym najbardziej różni się od "Black Mirror". Porusza rzecz jasna kwestie uniwersalne, jak każde science-fiction, ale czyni je tylko tłem dla właściwej fabuły. Najprościej rzecz ujmując, to serial, który ma się przede wszystkim dobrze oglądać, ale już niekoniecznie długo o nim myśleć. Popis realizatorskiej zręczności podkreślający co chwilę swoją istotność, ale w ostatecznym rozrachunku stawiający efektowność nad efektywnością.
Nie zawsze jednak ta druga musi być górą, a że "The Hood Maker" broni się jako niegłupia i szybko upływająca całość (a przy okazji wygląda znakomicie – od odjechanej czołówki, po miasto jako swego rodzaju postapokaliptyczno-futurystyczne slumsy), do kolejnych odcinków podejdę z ostrożnym optymizmem. Rozrywkowe science-fiction w brytyjskiej wersji nadal brzmi kilka razy lepiej niż podobne propozycje w innym wydaniu, a że w kolejnych odcinkach mamy m.in. wylecieć w kosmos i przejechać się pociągiem do innego wymiaru, to nie darowałbym sobie, gdybym chociaż nie spróbował.