Kto narysował penisy, czyli Netflix kpi z true crime. "American Vandal" – recenzja nowego serialu
Piotr Wosik
17 września 2017, 13:02
"American Vandal" (Fot. Netflix)
Typowe amerykańskie liceum, 27 penisów na autach kadry pedagogicznej. Kto jest winny aktu wandalizmu? Odpowiedzi szuka "American Vandal" – niepozorny, ale całkiem udany serial Netfliksa. Drobne spoilery.
Typowe amerykańskie liceum, 27 penisów na autach kadry pedagogicznej. Kto jest winny aktu wandalizmu? Odpowiedzi szuka "American Vandal" – niepozorny, ale całkiem udany serial Netfliksa. Drobne spoilery.
W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Netflix przekroczył rozmaite progi własnego rozmachu. Zaczął taśmowo produkować złe seriale, tylko po to, żeby chwilę później ruszyć z hurtowymi kasacjami. Liczba nowych tytułów spiętrzyła się do tego stopnia, że wydawało się, iż przyszła odpowiednia pora na sparodiowanie własnej twórczości. "American Vandal", stworzony przez Tony'ego Yacendę ("Pillow Talking"), Dana Perraulta ("Honest Trailers") i Dana Laganę ("Zach Stone Is Gonna Be Famous"), zapowiadał się tym samym na krzywe zwierciadło jednego z nieoczekiwanych sukcesów platformy – "Making a Murderer", serialu dokumentalnego z grudnia 2015 roku, który zyskał ogromną popularność na całym świecie.
Miejsce Stevena Avery'ego, niesłusznie skazanego za próbę gwałtu i morderstwa, zajął Dylan Maxwell (Jimmy Tatro), klasyczny szkolny osiłek, któremu zarzuca się namalowanie penisów na autach nauczycieli. Media i system sądowniczy zastąpione zostały z kolei przez środowisko współczesnego, sztampowego liceum, które podglądamy razem z próbującym dotrzeć do prawdy Peterem (Tyler Alvarez). Zamiast dokumentu otrzymaliśmy mockument, celujący w ośmieszenie tego pierwszego.
Schemat ten ogrywany jest systematycznie w czterech kolejnych odcinkach, ale mimo potencjału abstrakcyjności, szybko okazuje się nużący – przypomina nieśmieszny i przeciągnięty gag. Wałkowane wciąż te same informacje i szablonowe postacie sprawiają, że pierwsza połowa serialu potrafi się więc okropnie dłużyć. A to nieliche osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że odcinki trwają nieco ponad 30 minut.
Zachodziłem w głowę, o czym traktować będzie reszta historii i czy ta w ogóle warta jest seansu. To, co zaczęło się jako nie do końca udana próba parodii, przerodziło się jednak płynnie w niegłupią satyrę. Od 5. odcinka serial łapie drugi oddech i rozwija swoją tożsamość w oparciu o fundamentalny twist. Od tego momentu akcja zaczyna być rejestrowana w czasie rzeczywistym, a sami obserwatorzy w istotny sposób ingerują w zachodzące wydarzenia. Tematem dokumentu staje się więc też sam dokument i to, jak rezonuje on wśród szkolnej społeczności.
Plusem takiego rozwiązania i nowym obliczem serialu jest młodzieżowa historia detektywistyczna. To dopiero od tego momentu pojawiają się w głowie widza pytania wspomagające skupienie uwagi. "Kto naprawdę jest winny?", "Czy Peterowi i Samowi uda się dotrzeć do prawdy?", itp. Łatwiej zaangażować się bowiem w domorosłe śledztwo, kiedy jego progres obserwujemy ramię w ramię z sympatycznymi protagonistami (i ich wiernym kamerzystą).
Wciągająca okazuje się też sama fabuła. Choć w zamyśle banalna i głupkowata, to jednak mocno osadzona jest w rzeczywistości. Dotyka zrozumiałych problemów, jest wiarygodna i naturalnie zagrana. Sprawdza się tu świetnie dobrana obsada serialu, spośród której skojarzymy może dwie, trzy twarze. Mało znani aktorzy udanie ożywiają jednak szkolne stereotypy uczniów – geeka, mięśniaka, lizusa czy też wzorowej uczennicy. Działa tym samym iluzja serialu i nie kole w oczy np. fakt, że kamera fortunnie daje radę uchwycić wszystkie istotne zdarzenia, zaś zmontowany dokument niby jest amatorski, a wygląda zupełnie profesjonalnie (urozmaicany m.in. przez panoramy miasta i komputerowe symulacje).
Intryga jest także odpowiednio skomplikowana i przemyślana. Kolejne poszlaki i nowe tropy łączą się w zagmatwaną, ale zaskakująco spójną całość, przypominającą pełne zwrotów akcji powieści Harlana Cobena. Dzięki temu drugą połowę serialu ogląda się dobrze, choć – co może dziwić najmocniej – nie ma w nim wiele humoru. Nie licząc oczywiście absurdu samego aktu wandalizmu i takich aspektów śledztwa, jak średni czas namalowania penisa czy związek i istota zwykłego handjoba (swoją drogą, zobrazowanego w komiczny sposób), do którego rzekomo doszło podczas letniego obozu.
Poza ową podstawą, nie uświadczymy jednak żarcików czy prób rozmontowania i obśmiania gatunkowych schematów. Humor jest bardzo subtelny, najczęściej sytuacyjny i zamierzony w podtrzymanie umownego realizmu. Momenty, w których zaśmiejemy się na głos, można zliczyć na palcach jednej ręki. To z jednej strony potraktować można jako zaprzepaszczoną szansę (na coś pokroju sportowych pastiszów HBO), a z drugiej warto to docenić za utrzymanie rytmu i dopasowanie do całości.
"American Vandal" więcej ma bowiem wspólnego ze społeczną satyrą, niż parodią produkcji dokumentalnych. Trafnie piętnuje mechanizmy szkolnego systemu zarządzania i luki w organach wymiaru sprawiedliwości. Uwypukla dylemat domniemanej niewinności oraz tego, że łatwiejsze od jej dowiedzenia jest rzucanie krzywdzących i niosących realne konsekwencje oskarżeń. Pokazuje, że uprzedzenia i stereotypy zniekształcają narrację – zamiast z faktów wyciągać konkluzje, dopasowujemy fakty do własnych przekonań.
Serial prowadzi więc finalnie do gorzkich wniosków. A te, choć nie są specjalnie odkrywcze, to skłaniają do refleksji. Na koniec postawione jest pytanie: "kim jesteś?" Kim jesteśmy w społeczeństwie – czy decydujemy o tym my, jako jednostki, czy to jak jesteśmy zbiorowo postrzegani przez innych? Udzielona odpowiedź jest na tyle inteligentnie przewrotna, że warto przebrnąć przez pierwsze odcinki, zapoznać się z serialem i samemu skonfrontować się z owymi dylematami. "American Vandal" nie będzie raczej kolejnym hitem Netfliksa ani pozycją priorytetową, ale sprawdzi się jako ciekawostka do obejrzenia po godzinach.