On, ona i dwieście lat pomiędzy. "Outlander" – recenzja premiery 3. sezonu
Marta Wawrzyn
16 września 2017, 22:02
"Outlander" (Fot. Starz)
Koszmarnie długa przerwa wreszcie się skończyła. "Outlander" znów jest z nami, zachwyca wspaniałą scenografią i tysiącem emocji, a do tego jest dostępny na Netfliksie. Czego chcieć więcej? Uwaga na spoilery.
Koszmarnie długa przerwa wreszcie się skończyła. "Outlander" znów jest z nami, zachwyca wspaniałą scenografią i tysiącem emocji, a do tego jest dostępny na Netfliksie. Czego chcieć więcej? Uwaga na spoilery.
Chcieć więcej jak najbardziej można, bo "The Battle Joined", czyli premiera 3. sezonu, okazała się bardzo długim wstępem do nowego rozdziału historii XX-wiecznej pielęgniarki, która przeniosła się w czasie i zakochała się w XVIII-wiecznym Szkocie. Zobaczyliśmy, jak ona zaczęła przystosowywać się do życia bez niego i jakim cudem on w ogóle przeżył. I owszem, było w tym sporo emocji i jeszcze więcej świetnego aktorstwa, zwłaszcza w wątku XX-wiecznym, ale jednak na koniec pojawiło się uczucie lekkiego niedosytu.
Zgodnie z tym, co zapowiadał showrunner, Ronald D. Moore, czas antenowy Jamiego (Sam Heughan) i Claire (Caitriona Balfe) podzielony został mniej więcej po równo. Odcinek przeskakuje cały czas z Bostonu do Szkocji i z powrotem, cegiełka po cegiełce budując nową rzeczywistość dla dwójki rozdzielonych kochanków. Jedne momenty są bardziej porywające, inne mniej, w jednych emocje aż buzują, inne aż się proszą o przyspieszenie.
W wątku Jamiego nie zabrakło potrzebnej w tym momencie podniosłości i wzruszeń. Szkocja przegrywa kluczową bitwę pod Culloden, kończą się marzenia o niepodległości i kończy się też wolność. Widok pola po bitwie łamał serce, w końcu ci martwi Szkoci to nasi dobrzy znajomi, a i odwaga, z jaką kolejni bohaterowie szli na spotkanie śmierci sprawiała, że aż coś ściskało w gardle. To koniec ważnego rozdziału dla serialu, dla bohaterów, do których zdążyliśmy się przywiązać, i dla serialowej Szkocji. Już samo patrzenie, jak Anglicy prowadzą na egzekucję dwóch nastoletnich chłopców, było wystarczająco smutne. A potem jeszcze nie oszczędzono Ruperta MacKenziego (Grant O'Rourke), który dzielnie poszedł spotkać swój los, a wraz z nim swojego druha, Angusa.
Zafundowano nam prawdziwy wyciskacz łez z wielką historią w tle (i śmiercią Black Jacka, jeśli mnie oczy i zdrowy rozsądek nie mylą), ale cały czas wisiało nad tym pytanie: jak zostanie uratowany Jamie i czy ratunek przyjdzie w ostatniej chwili? I oczywiście, że tak się stało, bo nie mogło być inaczej. Budowanie napięcia przez cały odcinek nie było potrzebne, w końcu chyba każdy widz domyślił się, iż Jamie nie zostanie zastrzelony. Poza tym dostaliśmy kolejny dowód na to, że Sam Heughan nie jest tak świetnym aktorem jak jego partnerka. Nawet kiedy nasz Jamie był przekonany, że za chwilę Anglicy go ukatrupią, i przerażenie walczyło w nim z poczuciem dumy, pod względem ładunku emocjonalnego te sceny nie umywały się do tego, co działo się u Claire i Franka.
Życie małżeńskie tej dwójki, już mieszkającej w Bostonie w 1948 roku, nie jest usłane różami, a Caitriona Balfe i Tobias Menzies robią, co mogą, żeby emocji nie brakowało. Zwłaszcza że Claire zmierzyć się musi nie tylko z własnym wyborem, by żyć u boku mężczyzny, którego może i kiedyś kochała, ale już nie pamięta, jak to było. Na szacownym Harvardzie nasza heroina zderza się ze światem męskiej mizoginii w najgorszym wydaniu – tym, które znamy z "Mad Men". My wiemy, że ta kobieta jest wszystkim, tylko nie dodatkiem do swojego męża, ale profesorowie już mają z tym problem. Jest więc Claire traktowana protekcjonalnie, zarówno przez śmietankę towarzyską miejsca, w którym zaczyna budować życie od nowa, jak i później przez lekarza, który przyjmuje jej poród. Zapewne to ją zainspiruje do tego, żeby pokonać wszelkie przeszkody i zostać lekarką.
"Outlander" całkiem nieźle portretuje Amerykę z końcówki lat 40.; Amerykę, która patrzy w przyszłość i oferuje wiele możliwości dla każdego, komu chce się ruszyć palcem, a jednocześnie zamyka swoje kobiety w domach, sprowadzając je do roli żon, matek i pomocy domowych. Widać, jak w Claire wszystko się buntuje, a jednocześnie nie ma ona zbyt wielu opcji.
Sceny małżeńskie to przede wszystkim wielki popis aktorski Balfe i Menziesa. Niezależnie od tego, czy w grę wchodzą małe gesty, jak ten moment, kiedy on próbuje dotknąć jej brzucha, a ona cała się wzdryga, czy też prawdziwe wojny z płaczem, krzykiem i rzucaniem popielniczkami w roli głównej, ta dwójka wypada rewelacyjnie. Jak gdyby urodzili się po to, by grać w melodramacie w kostiumowej oprawie. A przy tym trudno jest jednoznacznie stwierdzić, kto tu ma rację, a kto jej nie ma. OK, wszyscy kochamy Claire i Jamiego razem, ale faktem jest, że nikt jej nie zmuszał do pozostania u boku Franka. Ten zaś okazał się przyzwoitym człowiekiem i dobrym mężem, który zaakceptował nieswoje dziecko, pozwolił swojej małżonce leczyć po cichu rany i nie zadawał zbyt wielu pytań. Nie zasługuje na takie traktowanie i już.
Nowy początek, który zostaje zadeklarowany w szpitalnym łóżku, tuż po narodzinach Brianny, jest więc dobrą wiadomością dla tej dwójki. Nieważne, że dziewczynka "skądś" ma rude włosy, ważne, że dzięki niej życie nabierze barw. Przynajmniej na jakiś czas, bo nie powinniśmy się spodziewać, że wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.
W pierwszej połowie sezonu "Outlander" planuje wypełnić luki i zaznajomić nas dokładnie z tym, co się działo u Jamiego i Claire na przestrzeni dwudziestu lat. To oznacza więcej narracyjnych sztuczek, skakania po osi czasu, zabawy w retrospekcje i futurospekcje – i dobrze. Ronald D. Moore czasem lubi poprzestawiać wydarzenia z książek Diany Gabaldon, by zmienić perspektywę i wywołać inne reakcje u tych widzów, którzy niekoniecznie wiedzą, co będzie dalej. I ja jestem za, bo robi to bardzo sprawnie, dodając do całej historii nowe warstwy emocjonalne.
Choć sam początek do bardzo ekscytujących nie należy, spodziewam się, że za chwilę serial nabierze wiatru w żagle i przez tych kilka tygodni/dwadzieścia lat, kiedy to Jamie i Claire będą rozłączeni, zbuduje napięcie przed ich nieuniknionym ponownym spotkaniem. A przy tym sprawi, że będziemy całkiem nieźle się bawić i jednocześnie czekać z niecierpliwością na TEN moment. Na razie dobrą wiadomością jest to, że szkocki akcent, cudne kostiumy, wspaniała scenografia i doskonali aktorzy znów są z nami i że przez najbliższe trzy miesiące będziemy mieli ich pod dostatkiem.