Na telewizorze, smartfonie czy w łóżku z laptopem – jak oglądamy dziś seriale?
Piotr Wosik
16 września 2017, 18:03
"Orange Is the New Black" (Fot. Netflix)
Na jakim urządzeniu, w jakiej pozycji, ciurkiem czy po jednym odcinku? Dziś nie pytamy o to, co oglądać, tylko jak oglądać. I czy można to robić lepiej albo gorzej.
Na jakim urządzeniu, w jakiej pozycji, ciurkiem czy po jednym odcinku? Dziś nie pytamy o to, co oglądać, tylko jak oglądać. I czy można to robić lepiej albo gorzej.
Początek XXI wieku i zarazem drugiej złotej ery telewizji (pierwsza to okres od końca lat 40. do końca lat 50.) przyniósł nam serialowe fabuły nieustępujące w niczym filmowym, jak "The Wire", "Mad Men" czy też "Breaking Bad". 1 lutego 2013 roku, wraz z premierą "House of Cards", telewizja ostatecznie zbliżyła się do kina, treść zrównała się bowiem z formą. Netflix udostępnił od razu cały sezon produkcji, który prezentował filmową jakość realizacji (łącznie z kinową panoramą obrazu, tj. czarnymi pasami góra/dół), a Kevin Spacey na dobre otworzył drogę dla wielkich nazwisk ku małemu ekranowi. Minęły cztery lata ciągłego rozwoju (już nie tylko telewizyjnego, ale też internetowego) medium i zaledwie przed chwilą byliśmy świadkami "Gry o tron", która wizualnie prezentowała poziom hollywoodzkich widowisk oraz "Marvel's Inhumans" debiutujących na ekranach kin IMAX.
Skoro więc serialom tak blisko już do kina, to pojawia się nieodłączny problem kinofilii. Pochłaniania treści, traktowanej jako content, zawartość, towar. Zapomina się o doświadczeniu kinowym, a ogląda poprzez streamowanie w słabej jakości z internetu lub na niewielkich urządzeniach przenośnych. Nie poświęca się całej uwagi, co często zmniejsza poziom emocji i przyjemności, jaki treści te powinny nam dawać. Mamy dziś ogromny wybór tytułów, ale nie zawsze jesteśmy w stanie obejrzeć je tak, jak powinny być oglądane, tj. z docenieniem pracy i wysiłku, jaki został w nie włożony. Niezależnie od tego, czy jest to dramat kostiumowy ("Peaky Blinders, "The Crown"), opowieść fantasy ("Gra o tron"), thriller polityczny ("House of Cards", "Homeland") czy też barwna komedia wystylizowana na przeszłą epokę ("GLOW"). Ze zdwojoną siłą wraca więc pytanie: jak oglądamy?
Na czym – telewizor, telefon czy laptop?
W kwietniu tego roku portal CNBC podał wyniki badania The Accenture 2017 Digital Consumer Survey, przeprowadzonego w 26 krajach na 26 tys. respondentów, z którego wynika, że widzowie z całego świata rezygnują z telewizorów na rzecz urządzeń przenośnych. Pisaliśmy o tym na łamach Serialowej, więc dla przypomnienia:
Tylko 23% badanych powiedziało, że programy telewizyjne najczęściej ogląda na telewizorze. Jeszcze rok temu telewizor jako preferowany typ sprzętu podawało w identycznym badaniu 52% osób (a dwa lata temu – 65%), co oznacza, że to się zmienia dosłownie na naszych oczach. Obecnie 42% respondentów twierdzi, że najchętniej oglądają seriale na laptopie albo innym komputerze (w zeszłym roku mówiło tak 32% badanych). Z kolei 13% osób wybiera smartfona jako najlepsze urządzenie do oglądania telewizji (rok temu 10%).
Zasygnalizowana tu tendencja to właśnie negatywny oddźwięk problemu kinofilii. Tego, że coraz więcej ludzi, decydując się oglądać seriale na telefonie, nie przywiązuje wagi do ich jakości, strony wizualnej. Odchodzenie od tradycyjnego oglądania programów w telewizji, szczególnie przez ludzi młodych, jest naturalnym objawem zachodzącej zmiany pokoleniowej. Domeną wyborów dotyczących serialowej rozrywki jest dziś elastyczność i wolność od sztywnych ramówek, które dyktowały widzowi plan dnia. Jednocześnie nie oznacza to jednak całkowitego porzucenia przyjemności płynącej z oglądania na szerokokątnych ekranach bądź też inwestowania w coraz popularniejsze w Polsce i na świecie domowe rzutniki.
Ja sam oglądam wszystkie seriale na telewizorze, co nie zawsze oznacza obcowanie z tradycyjną telewizją. Niezaprzeczalnym atutem takiego podejścia jest wspomniana dowolność w selekcji podejmowanych tytułów i ustalaniu grafiku pod własne potrzeby i okoliczności. Koniec z dyktaturą programów telewizyjnych, której jedynym pozytywnym dziś dla nas aspektem jest chyba tylko nostalgia związana ze wspomnieniami z dzieciństwa. Ze szkoły trzeba było wracać prędko na seans "Pokemon" o godzinie 13:00, a podwórko pustoszało o 20:00, kiedy emisję zaczynało "M jak miłość".
Temat preferowanych przez nas odbiorników prowadzi do kompleksowej dyskusji. Inna kwestia to przywołana kinowa premiera "Marvel's Inhumans", która osiągnęła efekt odwrotny do zamierzonego i udowodniła, że złej fabule i wykonaniu nie pomogą żadne okoliczności. Clou sprawy polega więc na zdroworozsądkowym maksymalizowaniu kinowego doświadczenia. Oglądaniu w najlepszych dostępnych dla siebie warunkach. Dostęp do szybkiego łącza internetowego i urządzeń Smart TV jest dziś powszechny, a Netflix i Amazon podsuwają nam coraz częściej rozdzielczość 4K. Zanim jednak od powszechnego dostępu przejdziemy do faktycznej powszechności takiej kombinacji, udogadniać można sobie na inne sposoby.
Jeśli oglądamy na laptopie lub komputerze i mamy taką możliwość, to wybierajmy rozdzielczości 720p/1080p, a nie stream 360p/480p. Jeśli oglądamy na telefonie, to decydujmy się na nieskomplikowane komedie, procedurale, pozycje młodzieżowe albo sprawdzajmy animacje, na które nigdy nie mamy czasu (w moim przypadku to "Bojack Horseman"). Seansom "Gry o tron", "Westworld", "American Gods", "Stranger Things" i pokrewnych im tytułów z najwyżej półki oddajmy tymczasem sprawiedliwość. Szczególnie jeśli przeszkodą jest lenistwo, brak wiedzy, ignorancja albo złe nawyki. Jednocześnie pamiętając jednak, że dylemat "obejrzeć tak jak mogę" kontra "nie oglądać wcale" to żaden dylemat. Seriale stały się częścią naszego codziennego życia, ponieważ wzbudzają szczere emocje. A to nie może być złe, nieważne, ile ma się cali przed oczami.
Kiedy – rano, wieczorem, przy posiłku?
Na to, jak oglądamy seriale i ile wartości z nich wyciągniemy, wpływ może mieć jeszcze tysiąc innych, prozaicznych, zupełnie przyziemnych czynników. Jednym z nich jest wybierana przez nas pora seansu. Grafika zamieszczona pod tym linkiem obrazuje przykładowy układ energii, koncentracji i motywacji człowieka w ciągu dnia. Dla każdego jest to sprawa indywidualna, wynikająca ze świadomości własnego organizmu. Ja oglądam wszystko wieczorami i nocą. Im ciemniej, tym przyjemniej. Za dnia, szczególnie o poranku, najzwyczajniej w świecie nie mógłbym się skupić. Za późno też jednak nie jest dobrze. Parę razy zdarzyło mi się bowiem przysypiać na mniej interesujących produkcjach. Taka senność tylko potęguje negatywne wrażenie albo wręcz uniemożliwia obiektywnie subiektywny odbiór dzieła.
Wychodzę więc z założenia, że, aby obejrzeć cokolwiek, musimy zaplanować trochę czasu. Przewijanie i oglądanie z doskoku, wykonując przy okazji pięć innych czynności, to zgubna iluzja wielozadaniowości. Podzielna uwaga to atut, ale nie ma mowy, żeby w pełni doświadczyć dzieła bez udzielania mu całkowitej koncentracji. Jeśli oczywiście owo dzieło faktycznie na nią zasługuje – jest przemyślane, zachwycające wizualnie, zmuszające do refleksji etc. Złoty środek, jak to zawsze w życiu, polega więc na odpowiednim balansie.
Coraz więcej ludzi ogląda seriale podczas posiłków, ćwiczeń albo też wypełnia nimi drogę do pracy. Jest cała paleta produkcji, na czele z sitcomami, które idealnie nadają się jako wspomagacze trawienia, spalania kalorii czy zabijania czasu. Tak można poszerzać chociażby serialową bazę wiedzy – nierzadko oglądanie ich w innych okolicznościach to wręcz strata czasu. Gorzej jednak, jeśli ktoś w ten sposób zapozna się z "Serią niefortunnych zdarzeń" albo "American Crime" i uzna je potem za nudne czy zbyteczne.
Gdzie – łóżko, fotel, tramwaj?
Bardziej niż o to, jaki mebel weźmiemy za siedzisko, chodzi o pozycję, jaką na nim przyjmiemy. Wiadomo, musi być wygodnie, nikt nie ogląda przecież na stojąco (chyba że w tramwaju), ale tu też można przedobrzyć. Najczęstsze pozycje to siedząca, półleżąca i leżąca. Warto wziąć jednak pod uwagę, że kiedy leżymy, nasz organizm wysyła do mózgu sygnał, że to pora odpoczynku, "wyłączania niepotrzebnych funkcji życiowych". Znów, zależne jest to oczywiście od samodyscypliny, świadomości własnego organizmu, typu oglądanego serialu itd., ale łatwo jest też zauważyć korelację między rosnącą wygodą, a obniżaniem się poziomu koncentracji.
Podobnie sprawa ma się, jeśli oglądamy coś w podróży np. pociągiem. To z pozoru może wydawać się śmieszne, ale na to gdzie i kiedy oglądamy nakłada się nasz nastrój. Jeśli jesteśmy zestresowani nadchodzącym zadaniem w pracy lub testem w szkole, to lepiej wybrać coś odpowiednio rozpraszającego. To musi być bowiem naprawdę dobra pozycja, żeby przebiła się do naszej świadomości. Najprościej rzecz ujmując: do oglądania ważniejszych pozycji optymalnie podchodzić jest z czystą głową. Inna sprawa, że miło czasem pośmiać się na komedii, kiedy jesteśmy przybici, albo popłakać na melodramacie, kiedy akurat zmieniamy status związku.
W takich przypadkach seans przybiera właściwości terapeutycznych. Jedyne, co chcę tu jednak przekazać, z perspektywy zapalonego serialowego entuzjasty i samozwańczego obrońcy kinowego doświadczenia, to zwracanie uwagi na własną podświadomość – przypadłość tzw. oglądania bez rejestrowania. Patrzeć nie znaczy bowiem widzieć.
Jak oglądać – binge-watching czy raz na tydzień?
Pytanie najbardziej subiektywne. Binge-watching spopularyzowane przez Netfliksa to nic innego, jak seryjne oglądanie. Pochłanianie jak największej ilości odcinków, w jak najkrótszym odstępie czasu. Zalety to m.in. bliższe zapoznanie z historią, silniejsze wrażenia, łatwiejsza przyswajalność i kontrola. Wady? Zmęczenie, przesyt, to, że seriale zabierają ogromne ilości czasu. Oglądanie jednego odcinka na tydzień wymaga mniej gospodarowania, pozwala dłużej cieszyć się serialem, delektować i dyskutować o nim z innymi fanami – na bieżąco i pomiędzy odcinkami. Każda opcja ma swoje plusy i minusy.
Trochę ponad rok temu Netflix przeprowadził w tym zakresie własne badanie i wyciągnął ciekawe wnioski. Spójrzcie na grafikę:
Seriale z gatunku thrillerów, horrorów i sci-fi to te, które najchętniej pochłaniamy w całości. Komediodramaty i dramaty lżejszego kalibru (kryminalne, superbohaterskie) oglądamy najczęściej w sposób wyważony, a najdłużej skupiamy się nad tytułami, które prezentują bardziej skomplikowaną narrację (dramaty historyczne i polityczne) albo komediami, które skrojone są pod ciąg jednorazowych seansów.
Ja sam korzystam z kombinacji i wariacji obydwu tych metod. Najważniejsze, najgłośniejsze seriale oglądam raz na tydzień. Coraz rzadziej zdarzają mi się za to jednonocne przygody (ostatnio "Marvel's The Defenders, tyleż drętwe, co wciągające), które określam mianem sprintów. Najlepsze są maratony. Takie, podczas których kontrolujemy tempo i rozkładamy oglądanie np. na cały tydzień. Doświadczenie i praktyka nauczyły mnie, że to najzdrowszy sposób zapoznania się z serialem, choć jednocześnie mnoży on "kupkę wstydu", czyli listę seriali koniecznych do nadrobienia. Każdy ogarnia jednak po swojemu, nie istnieje "lepiej" albo "gorzej".
Jak słuchać – lektor i dubbing czy oryginał i napisy?
Przy powyższym pytaniu pojawia się już relatywny podział na dobro i zło. Przynajmniej dla tych oczu (i uszu) złem absolutnym jest i dubbing, i lektor. Co warte podkreślenia, nie jest to atak tylko na rodzime formy oglądania. Rozkład tych formatów, przedstawiony na przykładzie filmów, ale tożsamy dla telewizji, pokazuje, że lektor to wciąż domena Europy Wschodniej, a dubbing preferuje większość państw Europy Zachodniej. Amerykanie nie są lepsi. Przyzwyczajeni do dominacji języka angielskiego psioczą na wszelkie inne formy i lubią takie eksperymenty jak "Comrade Detective". Właściwą postawą (czyli napisy dla dorosłych i dubbing dla dzieci) mogą szczycić się państwa skandynawskie, bałkańskie i Wielka Brytania.
Dlaczego właściwą? Bo nie po to aktorzy modulują swoje głosy, opierają na nich swoją grę, a dźwiękowcy poświęcają setki godzin pracy na montaż, żeby potem zagłuszał ich ktoś trzeci. Nie potrafię wskazać pozytywnych stron lektora/dubbingu tytułów aktorskich. Taki wybór najczęściej wynika z lenistwa i złych przyzwyczajeń. Czasem może być oczywiście złem koniecznym – jeśli nie zna się języka oryginalnego i nie radzi sobie wzrokowo z opanowaniem napisów. Teoretycznie najlepsze byłoby oglądanie w oryginale, ale tu potrzebna jest biegła znajomość danego języka i osłuchanie. Ja zawsze korzystam więc z napisów – polskich albo angielskich.
A jak Wy oglądacie seriale?