Kryminał nie całkiem na opak. "Rellik" – recenzja premiery nowego serialu twórców "The Missing"
Mateusz Piesowicz
14 września 2017, 22:02
"Rellik" (Fot. BBC)
Harry i Jack Williamsowie lubują się w fabularnych trikach, a "Rellik", nowy kryminał ich autorstwa, jest właściwie jedną wielką sztuczką. Pytanie tylko, czy stoi za nią coś więcej. Spoilery.
Harry i Jack Williamsowie lubują się w fabularnych trikach, a "Rellik", nowy kryminał ich autorstwa, jest właściwie jedną wielką sztuczką. Pytanie tylko, czy stoi za nią coś więcej. Spoilery.
"Rellik" (przeczytajcie tytuł od tyłu, jeśli nic Wam nie mówi) zapowiadano jako serial z twistem, który wyróżni go na tle ogromnej, kryminalnej konkurencji. I rzeczywiście, pomysł, by opowiedzieć historię polowania na seryjnego mordercę, zaczynając od końca, czyli od jego schwytania, brzmiał całkiem nieźle. Może nie był w stu procentach odkrywczy, bo zabieg to znany choćby twórcom filmowym (by wspomnieć tylko "Memento" czy "Nieodwracalne"), ale na pewno intrygujący z punktu widzenia odbiorcy znudzonego powtarzalnością gatunkowych schematów. Zwłaszcza że towarzyszyły mu zapowiedzi poznania motywacji mordercy i ścigającego go policjanta, czyli miało być nie tylko pomysłowo, ale też ambitnie.
Miało, czyli coś nie wyszło? Nie do końca. "Rellik", który można oglądać w Polsce na HBO GO, jest w gruncie rzeczy całkiem niezłym kryminałem, lecz ta jego szumnie zapowiadana oryginalność to, przynajmniej na razie, wydmuszka. Ale po kolei. A właściwie to od końca, bo jak twórcy obiecywali, tak zrobili. Zaczynamy od głównego bohatera, detektywa Gabriela Markhama (Richard Dormer), osaczającego niejakiego Stevena Millsa (Michael Shaeffer), mężczyznę podejrzanego o popełnienie siedmiu brutalnych morderstw. Coś jednak idzie nie tak i ten kończy martwy. Sprawa zamknięta?
Nic z tych rzeczy. Bo choć jego współpracownicy i opinia publiczna są przekonani, że dopadli właściwego człowieka, Markham ma wątpliwości. Skąd się one wzięły i ile w nich słuszności, dowiadujemy się natomiast z późniejszych, a chronologicznie wcześniejszych, fragmentów odcinka. Serial dosłownie cofa się w przeszłość, sygnalizując nawet dokładnie o ile, żebyśmy się zbytnio nie pogubili. W ten sposób poznajemy poszczególnych bohaterów, a także szczegółowe okoliczności całej historii.
Do niej samej nie mam większych zastrzeżeń, bo "Rellik" to kryminał skonstruowany według wszelkich prawideł gatunku. Są więc stopniowo odkrywane tajemnice, niejednoznaczne postaci na czele z obowiązkowo ponurym i mrukliwym detektywem, szarobury Londyn, a przede wszystkim logiczna intryga i nawet jakieś napięcie. Zwłaszcza osiągnięcie tego ostatniego w opowieści z zaburzoną chronologią trzeba uznać za spory sukces. No ale czemu tu się dziwić, w końcu Harry i Jack Williamsowie udowadniali już, że na kręceniu takich rzeczy się po prostu znają. Tu potwierdzili to po raz kolejny.
Problem pojawia się, gdy zaczynamy rozpatrywać "Rellik" w nieco innych kategoriach niż tylko kolejny kryminał, a przecież do tego zachęcali nas twórcy przed premierą. Mieliśmy się wgryzać w motywacje sprawcy i porównywać je z tym, co kieruje obsesyjnie tropiącym go detektywem. Tymczasem prawda jest taka, że oglądamy dokładnie to samo, co zwykle, czyli historię w stylu whodunnit ("kto to zrobił?"), bo serial nie bawi się w dwuznaczności, lecz szybko utwierdza nas w przekonaniu, że Steven Mills nie jest człowiekiem, którego szukamy.
Jedyna różnica polega więc na tym, że zanim dopadniemy mordercę, odbędziemy kilka wycieczek w przeszłość, odkrywając poszczególne karty w innej kolejności niż zazwyczaj. Cała sztuczka okazuje się zatem, przynajmniej na razie, zabiegiem czysto formalnym. Uatrakcyjniającym śledzenie fabuły, ale nijak jej nie pogłębiającym. Bo poza odwróconą chronologią, cała reszta jest już zupełnie standardowa. Nasz detektyw ma problemy osobiste, pojawiają się osoby w jakiś sposób powiązane ze sprawą, a także takie, o których nie wiemy kompletnie nic, ale wyglądające bardzo podejrzanie (takiego bohatera gra Paul Rhys, jeszcze jeden aktor, którego oblicze krzyczy: "Jestem czarnym charakterem!"). Gdzieś w tle tego wszystkiego toczy się rzecz jasna policyjne śledztwo.
Oczywiście twórcy "The Missing" przyzwyczaili, że piętrowe intrygi to ich specjalność, więc nie zdziwiłbym się, gdyby ostateczne rozwiązanie było zupełnie inne od tego, jakie sugeruje się nam teraz. Właściwie to rozczarowałbym się, gdyby tak szybko ujawniono najistotniejsze elementy. Sęk w tym, że obiecywano nam coś więcej, a z zapowiedzi został krótki monolog Markhama, jak to trzeba cofać się w czasie aż do samego początku, by poznać prawdziwe przyczyny ludzkich zachowań. Niezbyt subtelne, by nie powiedzieć po prostu, że nachalnie łopatologiczne.
Cel swojego zabiegu podali nam twórcy na talerzu, w kwestii domysłów pozostawiając tylko tożsamość sprawcy i kilka pomniejszych drobiazgów (choćby to, jak Markham skończył ze straszliwie zdeformowaną twarzą). Jak widać, od kryminalnych klisz jednak nie ma ucieczki i nieistotne, jak bardzo chciałbyś odwrócić od nich uwagę widza, zawsze w końcu wezmą górę. Może więc lepiej było pozostać przy klasycznym sposobie opowiadania? W końcu w "zwykłych" kryminałach nie ma nic złego, a historia mordercy oblewającego twarze i palce swoich ofiar kwasem jest dość atrakcyjna, by poradzić sobie i bez kuglarskich sztuczek.
A trudno uznać sposób poprowadzenia fabuły w "Rellik" za coś innego. Dał on pretekst kilku efektownym sekwencjom "przewijania", w niektórych przypadkach wypadł nawet zmyślnie (Markham wyglądał, jakby wręczał swojej partnerce klucze do mieszkania, a było odwrotnie), ale to byłoby na tyle, jeśli chodzi o wyraźne zalety. Poza tym wprowadził zamieszanie, niepotrzebnie poszatkował ciekawą historię, pozbawił przyjemności poznania bohaterów od zera (lub poznania ich w ogóle, jak w przypadku Elaine granej przez Jodi Balfour) i w sztuczny sposób wymagał od nas skupienia, które powinno być naturalnym następstwem intrygującego scenariusza.
Nie odmawiam takiego "Rellikowi", bo koniec końców to kryminał na solidnym poziomie, oferujący wciągającą historię, której zakończenie zdecydowanie chce się poznać (gdy już się połapiemy w działającym do tyłu zegarku), ale nie miałbym nic przeciwko, gdyby podano ją w znacznie prostszej oprawie. Jednak są przypadki, gdy oryginalność nie całkiem popłaca.