Obietnice bez pokrycia. "Preacher" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 września 2017, 22:02
"Preacher" (Fot. AMC)
Dobre pomysły przeplatane znacznie gorszymi i obietnice, że będzie lepiej to znak firmowy "Preachera". Po finale 2. sezonu nie wiem jednak, czy nie mam już tego serdecznie dość. Spoilery.
Dobre pomysły przeplatane znacznie gorszymi i obietnice, że będzie lepiej to znak firmowy "Preachera". Po finale 2. sezonu nie wiem jednak, czy nie mam już tego serdecznie dość. Spoilery.
Najpierw był twardy reset, jaki twórcy zafundowali swojej historii w finale poprzedniego sezonu. Potem obiecujący początek nowego i jeszcze kilka solidnych odcinków zwiastujących, że serial wskoczył wreszcie na właściwe tory. Dopiero mniej więcej od połowy sezonu coś w tym obrazku zaczęło się psuć. Fabuła stanęła w miejscu, wątki głównych bohaterów pogrążyły się w nijakości, a ich przesadne rozwlekanie mogło przywoływać kiepskie wspomnienia sprzed roku. I choć ostatecznie tak źle nie było, bo przynajmniej dostaliśmy kilka długo oczekiwanych finiszów, efekt końcowy znów trudno nazwać w pełni zadowalającym. Lepiej pasuje określenie "obiecujący".
Problem polega na tym, że obiecujący jest "Preacher" od samego początku i jak dotąd nic konkretnego z tego nie wynikło. Serial AMC potrafi znakomicie rozbudzać nadzieje, by potem stopniowo gasić je w przedłużanej w nieskończoność bylejakości. Jakby twórcy byli tak zadowoleni z niektórych swoich pomysłów, że uznawali je za wystarczające, by wypełnić nimi większość sezonu. Niestety drodzy państwo, to tak nie działa. Zamiast fascynować, ostatnie odcinki "Preachera" znacznie częściej frustrowały.
Bo ileż można patrzeć na Jessego Custera (Dominic Cooper) włóczącego się bez celu i konkretnego planu, a przez to coraz bardziej pogrążającego się w beznadziei? Ale pół biedy z nim, w końcu do tego, że tytułowy "Kaznodzieja" jest jednym ze słabszych punktów serialu, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Znacznie gorsze było to, że w jego ślady poszli zarówno Tulip (Ruth Negga), dręczona wspomnieniem Świętego od Morderców, jak i Cassidy (Joseph Gilgun) podążający utartą ścieżką fabularną wraz ze swoim synem, Denisem (Ronald Guttman). Rozumiem intencje twórców, którzy chcieli rozdzielić bohaterów i w ten sposób pogłębić ich charaktery, ale oglądanie tego było zwykłą męczarnią. Chemia, której przecież między tą trójką nigdy nie brakowało, gdzieś wyparowała, gdy wszyscy przeżywali swoje własne, śmiertelnie poważne dramaty.
"Preacher" natomiast poważnym dramatem nie jest, choć czasem się o taki ociera. Tym razem jednak wyraźnie zachwiane zostały proporcje pomiędzy powagą, a szaleństwem – nie muszę chyba dodawać, na którą stronę. Zniknął przez to kontrolowany chaos i specyficzny urok, które wcześniej kojarzyłem z historiami Jessego, Tulip i Cassidy'ego, a wraz z nimi ulotniło się moje zainteresowanie tymi postaciami. A że mówimy o trójce głównych bohaterów, to nie świadczy źle o serialu. Świadczy o nim fatalnie.
Tak samo jak miejsce, do którego zmierzały wątki Custera i reszty, a którym okazało się rzecz jasna obowiązkowe zjednoczenie przyjaciół w obliczu tragedii. Śmierć Tulip (nie po to zostawiono nas w takim miejscu, by miała być ostateczna, więc nie mam obaw o jej los) rozegrano jednak fatalnie. Emocji nie było w tym za grosz, bo trwał ten wątek po prostu zbyt długo i zdążono je już skutecznie wyprać, a bijąca po oczach oczywistość, z jaką chciano wycisnąć z nas uczucia, dodatkowo pogarszała sprawę. Kompletnie zmarnowano więc nasz czas, a przede wszystkim potencjał postaci i Ruth Neggi, która gdy tylko miała ku temu okazję, była najmocniejszym punktem "Preachera". Czyli bardzo rzadko w 2. sezonie.
Bo ten błyszczał raczej w innych miejscach, a szczególnie tych, w których pojawiał się Herr Starr w fantastycznej kreacji Pipa Torrensa. Obecność tego przerysowanego bohatera ożywiała serial jak mało co, a że równie dobrze wypadali Featherstone (Julie Ann Emery) i Hoover (Malcolm Barrett), to wystarcza za dowód, że "Preacher" nadal najlepszy jest wtedy, gdy w miarę wiernie trzyma się komiksu. Wiem, że nie zawsze jest to możliwe z racji ograniczonego budżetu (przez który spędziliśmy cały sezon, smęcąc w Nowym Orleanie – najczęściej w zapyziałym mieszkanku), ale może w takim razie jakimś wyjściem byłoby zmniejszenie liczby odcinków? Mam wrażenie, że cały materiał z tego sezonu można by spokojnie zmieścić w 8 godzinach i serial tylko by na tym skorzystał.
Nie musieliby przynajmniej twórcy kombinować, jak zapełniać kolejne odcinki, a my zostalibyśmy pozbawieni wątpliwej przyjemności długiego obcowania z niektórymi wątkami. Jak choćby historią Eugene'a (Ian Colletti), dzięki której udało się przede wszystkim uczłowieczyć Hitlera (Noah Taylor) – nie mam bladego pojęcia w jakim celu. I nie zmienia tego fakt, że na końcu ten okazał się tylko wykorzystywać naiwność chłopaka. Mniejsza z tym, dobrze chociaż, że wreszcie opuściliśmy piekło, bo był to wątek, który wyczerpał swój potencjał po jakichś dwóch godzinach, a potem popadł w typową dla serialu nudną stabilność.
To samo trzeba zresztą powiedzieć o większości historii zawartych w "Preacherze". Mnóstwo świetnych pomysłów nie układało się w równie udaną całość, pozostawiając nas z niedosytem (lub w niektórych przypadkach przesytem) i kolejnymi obietnicami. Za taką trzeba przecież uznać zarówno wstęp, w którym znający komiks z pewnością rozpoznali imiona Jody i T.C., jak i zakończenie. Jesse, Cassidy i chwilowo martwa Tulip zmierzający do Angelville? Miejsca, które ten pierwszy wspomina jak najgorzej, a ja od początku serialu nie mogłem się doczekać, by wreszcie je ujrzeć? W normalnych okolicznościach czekałbym z niecierpliwością. W przypadku "Preachera" już teraz przewiduję, jak to się skończy – świetnym początkiem, przeciągniętą ponad miarę ekspozycją i szybkim końcem.
Bardzo chciałbym nie mieć racji, bo dzieło tria Catlin/Goldberg/Rogen ciągle ma momenty wprost znakomite, przy których nie mogę się pozbyć wrażenia, że gdyby było ich więcej, zachwycałbym się tym serialem bez reszty. Stylowe, pokręcone, jedyne w swoim rodzaju – jak choćby występ Jessego w roli mesjasza przed gromadą dzieciaków zakończony walką z grupą Ormian w slow motion przy dźwiękach "My Sweet Lord". Kto inny wpadłby na taki pomysł? Albo na uczynienie z wizyty u Jimmy'ego Kimmela (po Kylie Jenner) istotnego punktu w planie stworzenia duchowego przywódcy świata?
Z pewnością nikt i gdyby twórcy trzymali się tych małych, błyskotliwych wstawek, uzupełniając je zgodnie z komiksem, efekt mógłby być znakomity. Zamiast niego mamy takie potworki, jak wątek Cassidy'ego zakończony spaleniem żywcem syna, po którym straciłem do niego sporo sympatii, uzupełniony jeszcze tandetną wizją jego i Tulip, bardzo spłycającą ich skomplikowaną relację. Można się oczywiście nadal łudzić, że teraz już na pewno będzie dobrze – w końcu nawet Bóg rozbłysnął na koniec. Coraz mniej jednak we mnie wiary, że "Preacher" kiedykolwiek zdoła stać się czymś więcej, niż tylko okazjonalnie zachwycającą ciekawostką.