W polskich serialach wreszcie coś się ruszyło. A dzięki Netfliksowi ta rewolucja nabierze tempa
Marta Wawrzyn
13 września 2017, 20:03
Jakim cudem 38-milionowy naród nie jest w stanie stworzyć choć jednego serialu na światowym poziomie? Być może już niedługo nie będziemy musieli sobie zadawać tego pytania.
Jakim cudem 38-milionowy naród nie jest w stanie stworzyć choć jednego serialu na światowym poziomie? Być może już niedługo nie będziemy musieli sobie zadawać tego pytania.
Polskie seriale od dawna nie były tak zajmującym tematem jak tej jesieni. Wczoraj spędziłam dzień, rozmawiając ze sprawiającą świetne wrażenie ekipą 2. sezonu "Watahy", która opowiadała nam o trudach kręcenia serialu w 20-stopniowym mrozie. Widziałam już dwa nowe odcinki, o których nie mogę Wam w tej chwili powiedzieć nic, bo HBO rzuci mnie swojemu niedźwiedziowi na pożarcie. Ale mogę powiedzieć, jaką mam opinię o poprzednim sezonie tej produkcji.
To wspaniale nakręcona telewizyjna opowieść, będąca w stanie przekazać wiele z magii miejsca, w którym się dzieje. To też stracona szansa na coś więcej; serial, który swoich bohaterów wyciął z szablonu, wrzucił ich w środek schematycznych historii, jakie widzieliśmy tysiąc razy w zagranicznych kryminałach, dodał parę takich twistów, że kapcie pospadają, spiętrzył trupy zamiast pogłębić intrygę albo nie daj Boże poświęcić chwilę na zajrzenie do wnętrza swoich postaci – i voila. Mamy światowy poziom w Polsce.
Rozmawiając o 2. sezonie z Aleksandrą Popławską i Grzegorzem Damięckim – fantastycznym nowym nabytkiem "Watahy", koniecznie zwróćcie na niego uwagę – starałam się przesadnie nie kręcić nosem, tylko docenić to, co w serialu HBO jest wyjątkowe. Pytałam nie tylko o ich bohaterów i doświadczenia z Bieszczad, ale też o to, jak zmieniają się polskie seriale, i potakiwałam, kiedy mówiono mi, że "Wataha" jest dużym krokiem naprzód. Bo jest.
Jest nim także "Belfer", którego nowy odcinek również już widziałam. W tym przypadku znów zdradzić nie mogę nic, może poza tym, że nowa szkoła jest zupełnie inna od poprzedniej, nowe dzieciaki zupełnie nie przypominają tych z Dobrowic i tylko Belfer pozostał ten sam. Nie psując Wam życia spoilerami z tego czy też poprzedniego sezonu, mogę powiedzieć, że moim zdaniem serial Canal+ też ma mocniejsze i słabsze strony. Do tych pierwszych należy porządnie skonstruowany scenariusz, mające od pierwszej chwili własny rys postacie i bardzo dobrze napisane, naturalnie brzmiące dialogi. O wszystkich tych trzech rzeczach "Wataha" może tylko pomarzyć. "Belfrowi" z kolei obca jest wirtuozeria realizacyjna serialu HBO.
W efekcie mamy dwa przyzwoite seriale – czy też "dobre jak na polskie" – które da się oglądać, nawet z przyjemnością, ale którym czegoś brakuje, kiedy porównujemy je do najlepszych. To europejskie średniaki, udowadniające, że Polacy nie gęsi i swoje seriale mają, ale niekoniecznie już takie, które mogą rywalizować z "Mostem nad Sundem", "Broadchurch" albo chociażby czeskim "Pustkowiem". Scenarzystom wyraźnie brakuje odwagi – zamiast zagłębiać się w skonstruowane przez siebie światy i postacie, wszyscy stawiają na mnożenie schematycznych intryg i twistów, zgodnie z zasadą "szybciej, bardziej, głupiej". Wynika to prawdopodobnie z przekonania, że tego chce polski widz, który do wolno rozwijających się, ambitniejszych opowieści zwyczajnie nie dorósł. Wynika to także z tego, że polska publika wyraźnie podzieliła się na dwa obozy, z których jeden już nie pamięta, że w serialach w ogóle można mówić po polsku. Lepiej na tę, nie tak znów dużą grupkę machnąć ręką i uśmiechnąć się do tych, którzy oglądają głównie to co polskie.
Takie podejście do widza zapewniło "Watasze" i "Belfrowi" całkiem duży sukces. Oba tytuły miały wysoką oglądalność, oba były dyskutowane w social mediach i stały się naszą nadzieją na przyszłość. I słusznie. Dobrze widzieć, że coś się zmienia. Szkoda, że wszystkie słabości tej wielkiej dwójki widać było jak na dłoni, kiedy pojawili się "Artyści" – nakręcony przy pomocy dużo skromniejszych środków serial TVP, który opowiedział wyjątkową, w stu procentach oryginalną historię, osadzoną w polskich okolicznościach przyrody i zrobił to z takim pazurem i tak inteligentnie, że aż przestraszył obecne kierownictwo publicznego molocha, które najchętniej jego istnienia by się wyparło. Bo dobry serial, który coś mówi o mechanizmach rządzących przyznawaniem środków na kulturę w Polsce, to sprawa polityczna. A więc dla polityków przerażająca.
Takich problemów nie ma na szczęście Netflix, który dziś znienacka ogłosił współpracę z Agnieszką Holland i Kasią Adamik. Obie będą reżyserować pierwszy polski – i co ważne, polskojęzyczny – serial Netfliksa, którego pomysłodawcą i scenarzystą nie będzie Polak, tylko Amerykanin, Joshua Long, producent mający skromny dorobek, ale i rewelacyjny pomysł.
Zimnowojenny thriller szpiegowski, pokazujący alternatywną rzeczywistość, w której w 2002 roku wciąż istnieje Związek Radziecki, a Polska znajduje się za żelazną kurtyną, brzmi na pierwszy rzut oka świetnie. Można wrócić do klimatu PRL-u, zaszaleć z warstwą wizualną i ogólnie puścić wodze fantazji, a jednocześnie wtłoczyć to wszystko w ramy historii, która będzie zrozumiała dla każdego odbiorcy, nieważne z jakiego kraju. A do tego zatrudnić naszych wyśmienitych operatorów i dać się wykazać polskim aktorom, obecnie grającym w serialach, których scenariusze nie dorastają im do pięt. Po prostu bajka.
Oczywiście, na razie ten projekt mamy tylko na papierze, ale brzmi on jak przepis na sukces. Netflix jest w Polsce od półtora roku, a zrozumiał to, co nie dotarło do stacji obecnych w naszym kraju od dwóch, trzech dekad: że aby odnieść światowy sukces, należy pokazywać historie lokalne – najlepiej takie, które z różnych względów nie mają prawa wydarzyć się gdzie indziej, jak "Narcos" – i przekładać je na uniwersalny język filmowy. Z kryminałami jest ten problem, że wszystko już było. Historie alternatywne i opowieści szpiegowskie dają dużo większe pole do popisu. Takich seriali jest mało, a już zwłaszcza tych dobrych.
Trzymam więc kciuki za projekt Netfliksa, licząc na to, że serialowa rewolucja w Polsce nabierze tempa, a ja wreszcie zostanę zmuszona do wyrzucenia z naszego opisu hasła "Strona o zagranicznych serialach" i przestanę się dziwić, kiedy w polskim serialu zobaczę coś, co mnie zachwyci. A na razie planuję oglądać dalej "Belfra" i "Watahę", wybaczając im pewne wady i ciesząc się tym wszystkim, co wyszło. Bo to fantastyczna wiadomość, że wreszcie nam zaczyna wychodzić.