Prawie jak "Star Trek" i prawie jak komedia. "The Orville" – recenzja 1. odcinka
Piotr Wosik
12 września 2017, 19:04
"The Orville" (Fot. FOX)
Jak głosi popularny slogan, prawie robi wielką różnicę. "The Orville", nowy serial Setha MacFarlane'a, miał zadatki na ciekawą pozycję, ale wyłożył się już na starcie. Spoilery.
Jak głosi popularny slogan, prawie robi wielką różnicę. "The Orville", nowy serial Setha MacFarlane'a, miał zadatki na ciekawą pozycję, ale wyłożył się już na starcie. Spoilery.
Pierwszy, wzrokowy kontakt z serialem krzyczy: "Star Trek"! Podobieństwa z kultową serią są oczywiste i uderzające. Załoga składająca się z osób różnych ras, także tych z innych planet. Bliźniacze kostiumy, uszeregowane według kolorystycznych rang. Kształty statków, futurystyczna architektura i projekty wnętrz. Złoczyńcy o znajomym wyglądzie i tak samo brzmiącej nazwie. Ogólny klimat produkcji, a także (zaskakująco przyjemna i dopasowana) muzyka dopełniają obraz, którego wizualne intencje są jednoznaczne.
Oto Seth MacFarlane (twórca i główny bohater serialu, kapitan Ed Mercer) i stacja FOX kreślą przed nami hołd dla twórczości Gene'a Roddenberry'ego, próbując odwołać się do utraconej magii dzieciństwa, przygodowego ducha pierwowzoru i uroku międzygwiezdnych wojaży. Szkoda tylko, że za tymi zamiarami nie stoi żadna treść, która pozwoliłaby sprawdzić się tak przyjętej formule – choć "The Orville" ma różne oblicza i nie poddaje się łatwej klasyfikacji. Gatunkowo najbliżej mu do komedii sci-fi, ale zawiera też elementy dramatu i historii romantycznej. W sumie to jednak serial przygodowy, który nie działa niestety na żadnej z wymienionych płaszczyzn.
Boli przede wszystkim fakt, że "The Orville" nie śmieszy. To mógł być humorystyczny ukłon w stronę "Star Treka" i próba pomysłowej dekonstrukcji gatunku. I rzeczywiście, jest w pierwszym odcinku żart z kadrowaniem transmisji podczas rozmowy z wrogiem, który wypada zabawnie i wpasowuje się w twórczą samoświadomość. Poza tym nie wyróżnia się już jednak nic. Gagi są proste, miejscami wymuszone, chamskie i nienaturalne. Czasami zresztą wprost niepotrzebne i niepasujące, bo w żenujący sposób opierające się na rysowaniu penisów, sikaniu i żłopaniu piwa.
Wydawać by się mogło, że owa wulgarność to stempel MacFarlane'a, znanego z "Family Guya" i "American Dad". To jednak pozory, bo produkcji wyraźnie brakuje charyzmy i autorskiego sznytu komika. Ten skupiony jest bardziej na nostalgii i na tym, żeby samemu dobrze się bawić. Sprawia wrażenie dzieciaka, który właśnie spełnia swoje marzenie o byciu Kapitanem Kirkiem, dowodzeniu statkiem kosmicznym, strzelaniu z laserowych pistoletów i zaprowadzaniu pokoju w galaktyce. W żaden sposób emocje te nie przekładają się jednak na widza.
Nie pomagają też inni bohaterowie, szczególnie załoga tytułowego statku, której serial poświęca sporo czasu ekranowego. Próby nadania im wyrazistego charakteru na nic się jednak nie zdają, bo ci ani przez moment nie wzbudzają sympatii. Zupełnie nie czuć też pomiędzy nimi chemii, takiej jak na przykład w "Brooklyn Nine-Nine". Wygadany robot, stoicki obcy w pełnym makijażu czy wesołkowaty duet pilotów to póki co nieciekawe i bezbarwne postacie. Jest jeszcze Adrianne Palicki, jako Kelly, skruszona eksżona, która próbuje odzyskać względy Eda. To nieoczywista pozycja wyjściowa, ale szybko może się znudzić, ponieważ nie czuć, żeby scenarzyści mieli dla bohaterki konkretny plan na dłuższą metę.
Również fabularnie nie nakreślono żadnych przyszłych perspektyw. Premiera sugeruje, że serial będzie sumiennie brał na warsztat sprawę tygodnia – nie zostawiono żadnych poszlak większej historii, żadnych otwartych pytań. Na start przedstawiono nam za to gatunkową sztampę – proste zlecenie transportu zmienia się w misję ratunkową. Nie ma w tym krzty oryginalności, uczucia ani zaangażowania.
Wady scenariusza najłatwiej dostrzec podczas, stosunkowo drastycznej, sceny śmierci Bogu ducha winnej pani naukowiec. Postarzona nagle o 100 lat, na oczach widza zmienia się w zasuszone truchło. To wtręt oderwany zupełnie od infantylnej i niewinnej całości, którego serial i bohaterowie w żaden sposób nie komentują. Ani to element humorystyczny, ani próba podkreślenia dramaturgii – prędzej wzbudzi u widza lekką konsternację. Na tym przykładzie dobrze widać nieudolną próbę połączenia kilku gatunków, czego efektem jest niezrozumiała i odpychająca szkarada.
Nie jest to jednak serial brzydki, o nie. Na plus produkcji zdecydowanie należy zaliczyć warstwę realizacyjną. Chwilami byłem wręcz zszokowany, jak dobrze i płynnie wyglądają efekty specjalne, szczególnie podczas prezentowania miejskiego krajobrazu. Żywego, szczegółowego i pełnego koloru. Niespełna dwa tygodnie temu oglądaliśmy na ekranach kin brzydkie i niedopracowane "Marvel's Inhumans", które teraz wypada jeszcze gorzej, skoro nawet komedia otwartej stacji potrafi cieszyć oko. FOX już przy "The Last Man on Earth" udowadniał, że nie stroni przed sypnięciem groszem, kiedy jest taka potrzeba. Estetyce "The Orville" bliżej oczywiście do kiczu, ale pokazywanego z wyczuciem i komponującego się z zamysłem imitowania oryginalnego "Star Treka". To jednak tyle w temacie zalet.
Imitacja to z kolei dobre określenie dla podsumowania całości. Bezcelowej i nietrafionej, choć na pewno znajdzie garstkę swoich fanów. Serial na pasażerów weźmie wyjątkowo sentymentalnych widzów – tych, którzy stęsknieni są za każdą odmianą sci-fi i będą potrafili oglądać kolejne odcinki z przymrużeniem oka. Całej reszcie można tę wycieczkę odradzić. Ambicją "Star Treka" było odważnie ruszyć tam, gdzie nikt jeszcze nie był. "The Orville" dryfuje tymczasem w kosmiczną i telewizyjną próżnię.