Biznes dla samotników. "Kroniki Times Square" – recenzja nowego serialu HBO
Mateusz Piesowicz
10 września 2017, 22:17
"Kroniki Times Square" (Fot. HBO)
Serial o początkach przemysłu pornograficznego. Brzmi jak tandetny magnes na szukającego taniej sensacji widza, ale spokojnie, szokowanie jest ostatnią rzeczą, o jaką dbają twórcy "Kronik Times Square".
Serial o początkach przemysłu pornograficznego. Brzmi jak tandetny magnes na szukającego taniej sensacji widza, ale spokojnie, szokowanie jest ostatnią rzeczą, o jaką dbają twórcy "Kronik Times Square".
Wyobraźcie sobie serial o latach 70. w Nowym Jorku, w którym stylistyka retro nie jest celem samym w sobie, a jedynie środkiem do jego osiągnięcia. Identycznym jak seks, przemoc, narkotyki i wszystko inne, co telewizyjni i filmowi twórcy upodobali sobie jako lep na widza. Żadnego z tych elementów nie brakuje w "Kronikach Times Square", a jednak David Simon i George Pelecanos ("The Wire", "Treme") nie budują swojego serialu na efekciarskich chwytach. Wolą wykorzystać je do przybliżenia nam realiów świata, w którym zakazane przyjemności były na porządku dziennym, prezentując każdy jego zakątek z niemal dokumentalną precyzją.
"Kroniki Times Square" (w oryginale "The Deuce" – widzieliśmy już cały, ośmioodcinkowy sezon) nie są ani wulgarnym banałem dla niepoznaki ubranym w historyczne szaty, ani sensacyjną fabułą, której zwroty akcji sprawią, że pospadacie z krzeseł. To wielowątkowa i bardzo precyzyjnie skonstruowana opowieść, choć na pierwszy, a nawet drugi rzut oka może wydawać się, że dryfuje bez większego celu. Przez ekran przetacza się gromada bohaterów, co rusz zarysowują się nowe historie, a wszystko kręci się wokół tytułowej ulicy – bo "The Deuce" to potoczna nazwa położonej tuż obok Times Square nowojorskiej 42nd Street. Miejsca, w którym w latach 70. ubiegłego wieku kiełkował dzisiaj potężny seksbiznes.
By ten przybrał jednak bardziej konkretną formę, musi minąć trochę czasu (akcja rozpoczyna się w 1971 roku), z którego twórcy korzystają bardzo chętnie. Dość powiedzieć, że na szumnie zapowiadany rozwój przemysłu pornograficznego zaczynają zwracać naszą uwagę dopiero w drugiej połowie sezonu. Co zatem dzieje się wcześniej? Wszystko. Bo życie na manhattańskiej 42. ulicy toczyło się nieustannie, a David Simon i reszta po raz kolejny udowodnili, że jako obserwatorzy rzeczywistości nie mają sobie równych. I nieistotne, czy akurat biorą na tapet Baltimore, czy cofają się w czasie o kilka dekad, by sportretować prostytutki, alfonsów, dilerów, policjantów i wszystkich innych ludzi tworzących barwny, nowojorski krajobraz.
Krajobraz tak bogaty w szczegóły i tak fantastycznie przedstawiony na ekranie za pomocą dialogów i swobodnie (ale logicznie) przeplatających się ze sobą scen, że w jego poznawaniu można się zapomnieć. Kolejne godziny przy "Kronikach Times Square" mijały mi zupełnie niepostrzeżenie, a fakt, że podstawowy temat tej historii stanowił tylko jej tło, nijak mi nie przeszkadzał. Czemu miałby, skoro na pierwszym planie znajdowało się to zarazem fascynujące i odrażające miejsce, oraz jego równie niejednoznaczni bohaterowie? Tacy jak choćby Vincent Martino (James Franco z wąsami), który stara się związać koniec z końcem, by utrzymać rodzinę, a przy okazji spłacić hazardowe długi za brata, Frankiego (również James Franco, w dodatku z tymi samymi wąsami – rozróżnienie tych dwóch jest, przynajmniej na początku, sporym wyzwaniem).
Bracia Martino stanowią swego rodzaju centrum opowieści, jako ci, których wszyscy znają i którzy znają wszystkich. Bryluje w tym Vincent, prowadzący knajpę na 42. ulicy, gdzie prędzej czy później trafia każdy bohater tej historii. Chcąc nie chcąc, jej istotną częścią staje się też sam Vince, do tej pory starający się trzymać raczej z boku, ale przez splot różnych okoliczności lądujący w końcu w samym środku stopniowo rozkwitającego biznesu. W tym natomiast krzyżują się interesy ludzi z przeróżnych warstw społecznych, ale niezależnie od okoliczności, na dnie drabiny zawsze lądują pracujące na ulicy dziewczyny.
Nie myślcie sobie jednak, że w związku z tym serial portretuje je bez wyjątków jako ofiary – systemu, nędzy, patologicznego środowiska czy czegokolwiek innego. Wszyscy w "Kronikach Times Square" są przede wszystkim prawdziwymi ludźmi, a nie chodzącymi symbolami. Jest tu więc miejsce i dla pracującej na własną rękę Candy (znakomita Maggie Gyllenhaal); i młodej Darlene (Dominique Fishback) dostrzegającej inny świat poza nowojorską ulicą; i nowej w branży Lori (Emily Meade) i mnóstwa innych bohaterek, za którymi stoją ich własne historie. Czasem dowiadujemy się o nich więcej, czasem wyłapujemy tylko znaczące fragmenty, ale układająca się z tego mozaika robi wrażenie swoją wielobarwnością i głębią.
Łatwo byłoby pójść tropem udręczonych dziewczyn i kobiet, którym los zafundował życie na dnie, ale twórcy unikają go jak ognia. Zadają oczywiście pytania o motywacje, ale nie podają prostych odpowiedzi i nie wartościują. Dla jednych seks może być po prostu pracą, jak każda inna, dla innych sposobem na osiągnięcie celu, a ktoś może nawet zwyczajnie lubić swoje życie. Jeśli miałbym szukać wspólnego mianownika pomiędzy bohaterkami nie byłby to więc powód, dla którego każda z nich zajęła się prostytucją, lecz samotność. Bo ta dotyczy bez wątpienia ich wszystkich, podobnie zresztą jak pozostałych postaci w serialu.
Paradoksalnie, bo choć ten tętni życiem, a sceny z pojedynczymi bohaterami należą do rzadkości, od początku rzuca się w oczy, że prawdziwa bliskość tu właściwie nie występuje. Mamy wręcz do czynienia z grupowym portretem osób samotnych z własnej woli. Tak jakby beznamiętność i sztuczność cechująca kontakty prostytutek z klientami rozlewała się tu na cały świat, zanurzając go w otchłani, w której intymność jest nierealistycznym marzeniem. Znajdują się w niej poszczególne bohaterki, ale towarzyszą im również inni, bo szczęście u boku drugiej osoby jest tu rzeczą praktycznie niespotykaną. Nie ma na nie czasu, bo trzeba jak najlepiej wykorzystać nadarzające się okoliczności, ale co znacznie gorsze, zwykle też nie ma ku niemu możliwości.
Pomimo tego wszystkiego twórcy dokonali rzeczy niezwykłej, wydobywając z depresyjnej całości pewne oznaki szczęścia. Mało oczywistego, ale jednak wyraźnie dającego znać, że nawet w najbardziej przygnębiającej rzeczywistości jest miejsce na odrobinę nadziei. Życie może być podłe i pozbawione perspektyw dla wielu tutejszych bohaterów, ale czasem potrafi podnieść na duchu w kompletnie nieprzewidziany sposób. Nie ma takich momentów w "Kronikach Times Square" za dużo, ale gdy już się trafią, wybrzmiewają naprawdę mocno. Można wręcz poczuć, że dojmująca samotność na krótką chwilę gdzieś znika, a całe to pokręcone towarzystwo z alfonsami i ich dziewczynami na czele stanowi jakąś przedziwną wspólnotę. Mogą być samotni, ale przynajmniej tkwią w tym wszyscy razem – chciałoby się rzucić.
Rzecz jasna nie jest i nigdy nie miała to być budująca historia. Wspomniane momenty są tylko krótkimi przebłyskami słońca na nieustannie zachmurzonym niebie, ale dodają całości jeszcze większego realizmu. Podobnie jak przemycany w nietypowych miejscach humor czy często gorzka ironia. Serial nie tworzy iluzji, ale stara się wykreować, na tyle na ile to możliwe, prawdziwy świat, którego mieszkańcy wybrali właśnie takie życie i robią wszystko, co w ich mocy, by stało się odrobinę bardziej znośne.
W tym przypadku oznacza to rozwijający się przemysł pornograficzny i seks wkraczający w każdą dziedzinę naszego życia, ale twórcy nie robią z tego żadnej wielkiej afery. Wręcz przeciwnie, seks w "Kronikach Times Square" jest… zwykły. Jego uprzemysłowienie dopiero przed nami, ale już teraz jest czynnością mechaniczną, powtarzalną i najzwyczajniej w świecie nieatrakcyjną. Towarem, który z nielegalnego i oficjalnie niepożądanego stopniowo będzie się przemieniał w mainstreamowy i coraz lepiej sprzedawał – to właśnie ten proces i wszystko co do niego doprowadziło, jest tu w centrum uwagi. Pierwszy sezon zaledwie go zarysowuje, stawiając fundamenty pod właściwą historię, ale to w zupełności wystarcza, by wsiąknąć w ten świat bez reszty.
Świat, w którym z jednej strony padają słuszne pytania o uprzedmiotowienie, a z drugiej nikt nie ma ochoty zmieniać wygodnie funkcjonującego systemu. Taki, w którym etos American dream jest przewrotnie wcielany w życie przez osoby, które mogłyby się wydawać jego zaprzeczeniem. Nie są nim jednak, są po prostu ludźmi – może nie lepszymi, ale też nie gorszymi od całej reszty. Dobrze że jest jeszcze telewizja, która o tym banalnym fakcie przypomina. Jeszcze lepiej, że robi to w tak znakomity sposób.
Pierwszy odcinek "Kronik Times Square" jest już dostępny w HBO GO. Premiera w HBO w poniedziałek, 11 września o godzinie 3:00 rano, powtórka o 20:10.