Zwycięstwo ma gorzki smak. "Narcos" – spoilerowa recenzja 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 września 2017, 19:04
"Narcos" (Fot. Netflix)
Sporo nowego jest w 3. sezonie "Narcos", ale jedno pozostało bez zmian – nadal ogląda się to błyskawicznie. Jeśli więc macie już seans za sobą, to zapraszamy do przeczytania recenzji.
Sporo nowego jest w 3. sezonie "Narcos", ale jedno pozostało bez zmian – nadal ogląda się to błyskawicznie. Jeśli więc macie już seans za sobą, to zapraszamy do przeczytania recenzji.
O tym, co dokładnie uległo zmianie i kogo tym razem ściga nasz znajomy agent Peña (Pedro Pascal), pisała już Marta, darujmy sobie zatem opisy i przejdźmy od razu do rzeczy. Jak pogoń za "dżentelmenami z Cali" wypada na tle pamiętnego polowania na Pabla Escobara? Najprościej będzie odpowiedź: co najmniej dobrze. Bo "Narcos", choć na pierwszy rzut oka inne, w sumie pozostało tym samym serialem, który już znaliśmy. Twórcy nie musieli nawet rozkładać nowej planszy, wystarczyło tylko wymienić kilka pionków i zaktualizować zasady gry. Wydawało się to całkiem słusznym podejściem, w końcu po co psuć coś, co wcześniej działało bez zarzutu?
Ano choćby po to, by nie popaść w rutynę. Ta w nowym sezonie nie bije może po oczach, ale nie da się ukryć, że momentami wkrada się do opowieści. Z drugiej strony jednak, co właściwie można z tym fantem zrobić? Mamy przecież do czynienia z historią polowania na narkotykowych baronów – zmieniają się cele, zmieniają się sposoby działania, ale koniec końców jej sednem jest to, że ci dobrzy ścigają tych złych. Trudno było zatem wymagać od "Narcos" fundamentalnych zmian, natomiast należało oczekiwać takich, które ubarwią całość na tyle, by nieuniknionej powtarzalności nie dało się odczuć.
I w tym punkcie serial poradził sobie naprawdę dobrze, przede wszystkim ewoluując z historii w stylu "wszyscy na jednego" w znacznie bardziej skomplikowaną mozaikę. Dużo mówi się przy okazji tego sezonu, że brakuje mu tak wyrazistej postaci jak Escobar, ale uważam, że ten bohater miał jednak spore ograniczenia. Można się było zachwycać jego wielowarstwowym charakterem i kapitalną roli Wagnera Moury, ale z fabularnego punktu widzenia w jego historii nie było niczego szczególnie złożonego. Niejednoznaczność wynikała tylko i wyłącznie z samej postaci, nie z prowadzącego po nitce do kłębka scenariusza.
3. sezon wykonał w kwestii znaczący krok do przodu, bo choć wyraźnie stracił na charyzmie (akurat pod tym względem cała czwórka z Cali nie dorasta do pięt swojemu poprzednikowi), zyskał na fabularnej złożoności. Widać to od samego początku, bo przecież punktem wyjścia jest tu… chęć wycofania się narkobaronów z biznesu. Oczywiście na ich warunkach, dzięki którym nie straciliby absolutnie niczego ze swojego bogactwa. To bardzo istotna zmiana, bo po pierwsze odwraca do góry nogami historię Pabla (tam było wejście na szczyt i upadek, tu zaczynamy od szczytu), a po drugie wprowadza do scenariusza mnóstwo wątpliwości i praktycznie wyklucza proste rozwiązania.
Od pierwszego odcinka jesteśmy więc świadkami polowania nietypowego, bo obarczonego ryzykiem nie tylko ze strony przestępców, ale również sojuszników i przełożonych. Agent Peña tkwi między młotem a kowadłem, wiedząc, że samodzielne działanie może się dla niego skończyć bardzo źle. Dla nas jednak trudno o lepsze rozwiązanie, dzięki niemu bowiem nie brakuje napięcia, a i stawka wydaje się nawet wyższa niż poprzednio. Pada tam zdanie, że wojna przeciwko narkotykom została już dawno przegrana – nie chodzi zatem tylko o złapanie ojców chrzestnych kartelu, ale w większym stopniu o fundamentalne zasady, o których zapomnieli ludzie mający stać na ich straży.
Tymczasem ostatnim sprawiedliwym został Javier Peña, oczywiście niesprowadzony przez to do banału – wiemy przecież choćby o jego wątpliwych decyzjach z przeszłości. Takie rzeczy sprawiają, że bohater to wiarygodny w swoich zabiegach, nieważne, czy akurat sam uczestniczy w jakiejś dynamicznej akcji, czy może wbija się w garnitur i stawia czoła skorumpowanej politycznej machinie. W jednym i drugim przypadku sporo rzecz jasna uproszczeń, ale taki już styl "Narcos" i nie zamierzam na niego narzekać. Tym bardziej, że twórcy nie zrobili z tej historii bajki, ale obdarzyli ją zakończeniem, w którym słowa "triumf sprawiedliwości" brzmią wyjątkowo gorzko.
Stało się więc "Narcos" opowieścią zdecydowanie bardziej złożoną, w ciekawszy sposób zgłębiającą niuanse funkcjonowania wojny z narkotykami i prezentującą takie jej strony, których wcześnie nie było (czy może raczej były, ale nam ich nie pokazywano). Nie zmieniło to jednak gruntownie całego serialu, bo ten, jak już wspominałem, pozostał sobą – diabelnie wciągającą produkcją, którą pochłania się za jednym zamachem i która przynajmniej kilka razy sprawiła, że skoczyło mi ciśnienie. I znów nie musieli się przy tym twórcy uciekać do nie wiadomo jakich sztuczek. Wystarczyło sprawić, byśmy kogoś polubili, a potem postawić jego życie na szali i voilà.
Mam tu na myśli oczywiście Jorge Salcedo (Matias Varela), który momentami wyrasta wręcz na głównego bohatera (swoją drogą, Salcedo to autentyczna postać). Symboliczne, że w operacji złapania Miguela z przedostatniego odcinka, czyli ostatniej tak dużej akcji w serialu, w ogóle nie wziął udziału Peña, a wszystko kręciło się właśnie wokół szefa ochrony kartelu. Bohatera będącego modelowym przykładem tego, że twórcy "Narcos" do perfekcji opanowali sztukę zręcznego posługiwania się schematami. Przecież Salcedo to na pierwszy rzut oka koszmarnie szablonowa postać. Dobry facet, który znalazł się w kiepskim położeniu, przerażony okrucieństwem swoich szefów, bojący się o rodzinę, itd. A jednak jakimś cudem to wszystko działa i nawet w oklepanej scenie, gdy Miguel niemal go zamordował, trudno było opanować emocje.
Wszystko dlatego, że "Narcos" potrafi tymi naszymi emocjami grać. Potrafi sprawić, byśmy się mocno przywiązali do kogo trzeba i żebyśmy równie silnie odczuwali wstręt do postaci, które na to zasługują (koniec Davida był dla mnie bodajże najbardziej satysfakcjonującym momentem w tym sezonie). Niby to podstawowa sprawa, a jednak niewiele innych produkcji może się taką umiejętnością pochwalić. "Narcos" prowadzi nas za rączkę po scenariuszowych zawiłościach, ale robi to z wyczuciem, nie pozwalając, by historia i jej bohaterowie stali się nam obojętni. Nie ma mowy o suchej relacji z faktów ubarwionej porcją krwawych obrazków – w tym serialu jest życie, nawet jeśli jego szczegóły wylecą Wam z głowy dość szybko.
Bo fakt, że po seansie "Narcos" wiele nie zostaje, również nie uległ zmianie w stosunku do poprzednich sezonów. To nadal rozrywka szybka i intensywna, ale nie oferująca długotrwałych wrażeń. Tym razem może to być odczuwalne nawet bardziej, bo wcześniej zostało z nami chociaż wspomnienie Pabla Escobara. O czwórce z Cali powiedzieć tego raczej nie będzie można, choć postaci to barwne. Nie nazwałbym tego jednak wadą, a raczej oczywistą konsekwencją. Twórcy chcieli nam przedstawić wojny narkotykowe w szerszej perspektywie, a że ta wymagała odejścia od oczywistych czarnych charakterów i skupienia się na nieco innych aspektach, ci musieli oberwać rykoszetem.
Bardziej niż do ich charakterystyki przyczepiłbym się zatem skrótów i zachwianych proporcji. Pacho (Alberto Ammann) i Londoño (Pepe Rapazote) dostali znacznie mniej czasu od braci Rodriguez, a wydawali się od nich wręcz ciekawsi. Zabolało to zwłaszcza pod koniec, gdy po schwytaniu Miguela historia dostała niesamowitego kopa i pognała do przodu niczym błyskawica, by tylko zdążyć zamknąć wszystkie wątki przed zakończeniem. Do tradycyjnej listy wad można dopisać również postaci kobiece, które nawet gdy wyglądają obiecująco, to szybko znikają (przypadek Kerry Bishé jako Christiny Jurado) albo twórcy nie potrafią wydobyć z ich wątku pełnego potencjału (przypadek Andrei Londo w roli Marii Salazar).
Nikną jednak te niedociągnięcia w ogólnym obrazie 3. sezonu, który serialowego krajobrazu wprawdzie nie zmienia, ale nie ma takich ambicji. Potwierdza natomiast, że jest sens kontynuowania tej historii, a wręcz stanowi swoisty triumf twórców, którym udało się gładko wydostać z długiego cienia Pabla Escobara. Czy tak samo udana będzie zapowiedziana na końcu wycieczka do Meksyku? W tym momencie nie ma powodów, by w to wątpić, nawet jeśli ostatecznie miałaby się ona odbyć bez agenta Peñi na pokładzie. W końcu twórcy "Narcos" udowodnili, że zaczynanie od nowa to dla nich nic trudnego.