Czy warto zobaczyć "Marvel's Inhumans" w kinie IMAX? Sprawdziliśmy, żebyście Wy nie tracili czasu
Piotr Wosik
4 września 2017, 19:02
"Marvel's Inhumans" (Fot. ABC)
Pamiętacie jak za dzieciaka siadało się przed telewizorem w niedzielne przedpołudnia? Czasem tuż po jarmarku, w towarzystwie maminego kotleta z ziemniakami? Oto "Marvel's Inhumans". Tyle że w kinie. I gorsze.
Pamiętacie jak za dzieciaka siadało się przed telewizorem w niedzielne przedpołudnia? Czasem tuż po jarmarku, w towarzystwie maminego kotleta z ziemniakami? Oto "Marvel's Inhumans". Tyle że w kinie. I gorsze.
W pokazanych na wielkim ekranie dwóch przedpremierowych odcinkach jest kilka scen, które w zamyśle miały nieść dramaturgię. Na pierwszej z nich powstrzymywałem ironiczny uśmiech. Pomimo fatalnej prasy, jaka od początku otaczała serial, stawiłem się na seansie z otwartym umysłem, bez zamiaru, by z niego szydzić, i z takim nastawieniem planowałem wytrwać do końca. Nic z tego, bo już następna "poważna" scena wywołała parsknięcie śmiechu. Nie tylko zresztą u mnie. Na szczegółową recenzję przyjdzie jeszcze czas po tradycyjnej, telewizyjnej premierze, teraz zaś wystarczy powiedzieć, że "Marvel's Inhumans" jest niestety tak złe, jak można się było tego spodziewać. Marketing nie ściemniał.
Wrażenia i ocenę z pokazu trzeba rozbić na dwie rzeczy. To z jednej strony kolejna produkcja telewizyjna, z drugiej jednak pionierski projekt kinowej współpracy. Przede wszystkim, jako serial sam w sobie, to co najwyżej przeciętniak. Nie stracicie na nim zębów, ani nie poczujecie, żeby wyraźnie obrażał Waszą inteligencję. Prędzej zapomnicie o nim tuż po obejrzeniu i to jest najtrafniejsze świadectwo jego bylejakości.
Produkcja udaje jednak ambitną, o czym świadczy już otwierająca ją czołówka. Fakt, że taka się pojawiłam jest miłym zaskoczeniem, ale błyskawicznie okazuje się, że to jedynie zlepek dziecinnie prostych animacji. Reżyser premierowych epizodów – Roel Reiné – pośrednio zarzucał producentom, że serial tworzyli na szybko i tanim kosztem. Taki właśnie motyw przewodni zostaje tu narzucony od pierwszych minut.
Z fabuły nic nie zdradzę, ale jeśli znacie sam tylko jej opis, to z łatwością przewidzicie cały przebieg zdarzeń. Łącznie ze zwyczajową dla Marvela sceną po napisach. To, co od razu rzuca się w oczy, to jarmarczna estetyka serialu. Kostiumy, charakteryzacje i scenografie prezentują wprost tandetny poziom. Uniformy bohaterów, a szczególnie suknie Medusy, wyglądają niezrozumiale wręcz sztucznie. Od mdłych kolorów, aż po fakturę wykorzystanych tkanin i materiałów. Gumowe naramienniki królowej, mieniące się brokatem i kolorami tęczy, przypominają wyrwane z festynu przebieranki.
Miejscami sprawia to po prostu komiczne wrażenie, tym silniejsze, że podobnie wyglądają scenografie i projekty wnętrz królewskiego miasta Attilan. Z zewnątrz wylane cyfrowym betonem, puste i jednostajne budowle, w środku zaś umeblowane za pomocą kartonu i plastiku. Całość wygląda po prostu źle i nie pozwala ani na moment wciągnąć się w iluzję przedstawionego świata.
Zadanie ożywienia tegoż kiczu postawiono przed grupą ciekawych aktorów, ale choć ci robią, co mogą, to skazani są na porażkę. Wyróżnia się duet serialowych braci. Wbrew pozorom, Iwan Rheon nie powiela kultowej już postaci Ramsaya Boltona z "Gry o tron", choć pomiędzy nim a odgrywanym tym razem Maximusem łatwo zauważyć wspólne mianowniki (np. skłonności do tortur). Jednocześnie potrafi jednak wzbudzić sympatię (choćby rozbrajającym amerykańskim akcentem) i z całej obsady wypada najkorzystniej. Wcielający się w Black Bolta Anson Mount także radzi sobie nieźle, choć nie wypowiada ani jednego słowa. Miejscami tak bardzo skupia się zresztą na milczeniu, że zapomina o oddychaniu. Gra mimiką i prezencją wystarczająco jednak przekonującą do roli przywódcy tytułowej rasy.
Przyklasnąć można jeszcze Serindzie Swan, która niezrażona paskudnymi kreacjami próbuje tchnąć w swoją postać ekspresyjność i wyraziste emocje. Wychodzi jej to z różnym skutkiem, ale chwała za intencje, reszta towarzystwa gra bowiem na autopilocie albo zupełnie pozbawiona jest talentu. Prowadzącym produkcję i autorem scenariusza jest jednak znajdujący się w wyraźnym dołku Scott Buck (odpowiedzialny ostatnio za zmiażdżonego przez krytykę "Iron Fista"), także nawet oscarowa ekipa nie uratowałaby przykrego obrazu sytuacji.
Obrazu przykrego, jak i smutnego, bo zupełnie pozbawionego humoru. Filmowa polityka Marvela zakłada wydobywanie z widza emocji poprzez śmiech. W "Inhumans" uświadczymy jedynie kilka zupełnie nieudanych żartów, jeśli nie liczyć momentów niezamierzenie wywołujących wesołość. Brakuje polotu i lekkości, brakuje także ducha młodzieżowej przygody właściwego choćby przywołanym na wstępie niedzielnym seansom. Żaden koncept nie jest też odpowiednio rozwinięty, choć teoretycznie serial ma na to jeszcze sześć odcinków.
Kilka pozytywnych prognostyków na przyszłość da się wyłowić. Punkt wyjściowy dla kolejnych odsłon jest intrygujący, a zdjęcia kręcone są na Hawajach. Przynajmniej połowa akcji rozgrywa się w prawdziwych lokacjach, przy naturalnym oświetleniu, więc można cieszyć się bądź rozpraszać się rajskimi krajobrazami. Motywacje głównego złoczyńcy także nie są całkiem banalne, bo mają w sobie kontekst osobistej tragedii, kompleksów i nawet niegłupiego dylematu społecznego. Może z tych skrawków polityki uda się jeszcze poskładać coś sensownego?
Póki co rozliczyć należy jeszcze wspomniany wcześniej pomysł kinowej przedpremiery. Na tym polu wątpliwości nie ma – już teraz odtrąbić można druzgocącą klęskę. Napływające recenzje i opinie są, delikatnie mówiąc, negatywne, a zainteresowanie projektem jest znikome. Nie licząc piątkowego, wieczornego seansu, w salach kinowych w Krakowie zameldowało się przez weekend po kilka, kilkanaście osób. Na pokazie, na którym ja byłem, stawiło się jeszcze pięć osób, przy czym jedna opuściła salę przed zakończeniem. Dla fana popkultury i zadeklarowanego kinomana to zwyczajnie przykre.
Jeśli do tej pory nie mieliście styczności z kinem IMAX, to śpieszę poinformować, że oferuje ono najwyższy komfort oglądania. Ekran jest o kilkadziesiąt procent większy od standardowego ("Jaki wielki!" – wymsknęło się dziewczynie z rzędu za mną i zakładam, że chodziło o ekran), nagłośnienie przestrzenne nieskazitelne, a na korzyść filmowego doznania działa też logistyka sali, tj. strome ułożenie foteli, dzięki którym ekran znajduje się blisko nawet w najwyższych rzędach, oraz takie drobiazgi jak zlokalizowanie wyjść ewakuacyjnych u góry. Warunki idealne do oglądania efektownych widowisk, ale nawet pod tym względem "Marvel's Inhumans" to kompletna porażka.
Wartkiej akcji jest jak na lekarstwo, z czego większość zaprezentowana została już w materiałach promocyjnych. Króciutka bijatyka odznacza się choreografią kilkukrotnie gorszą choćby od przywoływanego "Iron Fista", reżyser ucieka się do archaicznego dziś slow motion, a efekty specjalne to jedynie konieczne minimum. Włosy Medusy, które od początku budziły kontrowersje, wyglądają co prawda w porządku, jeszcze lepiej sprawdza się wykreowany komputerowo psi kompan Lockjaw (to prawdopodobnie on zjadł budżet produkcji, choć trudno w ogóle uwierzyć w istnienie takowego), ale sceny z ich udziałem to ułamek ekranowego czasu.
Nie byłby to specjalny przytyk, gdyby nie fakt, że serial już teraz rozprawił się z nimi w komiczny sposób. Bez spoilerów zaznaczę, że twórcy asekuracyjnie zafundowali sobie alibi, dzięki któremu mogą dalej skąpić fundusze. Tanio, na szybko i do przodu. Nie jest to nawet na tyle świadomie złe, żeby, jak np. "The Defenders", dało się przykryć inspiracją VHS-owego kina klasy B.
Projekt, mający przed premierą potencjał, by rozwinąć telewizję jako medium, okazał się nieporozumieniem, które wszystkie zainteresowane strony zamiotą po cichu pod dywan. Timing całego przedsięwzięcia jest też o tyle niefortunny, że przed chwilą zachwycaliśmy się iście hollywoodzkim poziomem "Gry o tron" To flagowa produkcja HBO zasługuje dziś na kinowe pokazy. To w ten sposób można było sprowadzić na mały/duży ekran pierwszy serial ze świata "Gwiezdnych wojen".
A tak zostaje nam ciekawostka, której nijak nie pomogą kinowe okoliczności. Tytuł, który polecić można tylko najwierniejszym fanom (frywolnych) ekranizacji komiksów. W hierarchii uniwersum Marvela "Inhumans" stanowić będą jedynie odprysk, ściślej powiązany z "Agentami T.A.R.C.Z.Y", który zniknie gdzieś na liście wciąż jeszcze nielicznych, ale akurat w tym roku wyjątkowo częstych potknięć tego studia.