Komedie nie muszą już być śmieszne, ale "Odcinki" pozostają wierne tradycji. Recenzja premiery 5. sezonu
Marta Wawrzyn
26 sierpnia 2017, 17:33
"Odcinki" (Fot. Showtime)
Po ponad dwóch latach przerwy "Odcinki" powracają z finałowym sezonem. Jego premiera udowadnia, że serial, który jest już telewizyjnym weteranem, nic nie stracił ze swojej ostrości. Spoilery!
Po ponad dwóch latach przerwy "Odcinki" powracają z finałowym sezonem. Jego premiera udowadnia, że serial, który jest już telewizyjnym weteranem, nic nie stracił ze swojej ostrości. Spoilery!
Kiedy "Odcinki" debiutowały w 2011 roku, były jedną z najświeższych, najbardziej aktualnych i najostrzejszych telewizyjnych komedii. Brytyjsko-amerykańska produkcja, opowiadająca o małżeństwie scenarzystów z Wysp, którzy wyjechali do fabryki snów, by zacząć kolejny etap swojej kariery, bezlitośnie prezentowała nie najpiękniejsze kulisy telewizji, cynizm jej szefów i moralną degrengoladę całego środowiska. Stephen Mangan i Tamsin Greig jako Sean i Beverly wnieśli do serialu fantastyczny brytyjski sarkazm, ale serial nie odniósłby aż takiego sukcesu, gdyby nie Matt LeBlanc w roli samego siebie – aktora jednej roli, który dramatycznie próbuje jeszcze coś w tym świecie zrobić. A świat mu tylko pokazuje środkowy palec, raz po raz.
W premierze 5. sezonu (którego kolejne odcinki na bieżąco będą pojawiać się w HBO GO), oglądamy chyba już ostatnią taką próbę. Matt prowadzi wyjątkowo durny program, zwany "The Box", w którym ludzie zamknięci w szklanych pudełkach są dręczeni i dręczą siebie nawzajem na tysiąc tyleż wymyślnych, co idiotycznych i okrutnych sposobów. Publika go uwielbia, szefostwo kocha kasę, którą przynosi, a Matt, który sam już zapomina, że kiedyś był aktorem, traktuje ten biznes z takim samym szacunkiem, jak biznes traktuje jego. Czyli zerowym.
W podobnej pułapce co Matt zamknięci są Sean i Beverly, którzy z jakiegoś powodu wciąż jeszcze nie zrezygnowali, nie spakowali walizek i nie wrócili na Wyspy, by dalej wygrywać nagrody BAFTA za 6-odcinkowe komedie, w których żarty wciąż jeszcze pozostały żartami. W Ameryce te czasy już się skończyły, wystarczy, że serial ma 30-minutowe odcinki i możemy go nazywać komedią. Ta uwaga Tima (Bruce Mackinnon), ich dawnego kolegi, a obecnego szefa oraz największego wroga w jednym, jest całkiem słuszna, a jednocześnie nie najlepiej wróży na przyszłość scenarzystom takim jak oni, którzy "od zawsze" tworzyli sitcomy oparte na gagach.
Dwójka Brytyjczyków jest więc bardziej żałosna niż kiedykolwiek (dość powiedzieć, że Bev ma sen, w którym morduje męża i jego śmierć to dobra wiadomość, bo dzięki temu nie musi iść do pracy), podobnie zresztą jak cały writers' room prowadzony i dokarmiany przez Tima. Brytyjski łotr, prawdopodobnie tak samo nieszczęśliwy jak wszyscy w "Odcinkach", zamienił życie swoich podwładnych w "naleśnikowe piekło", a drogi ucieczki nie ma. Chcesz być kimś, lepiej siedź cicho i rób, co ci każą. Bo warunki w tej branży mogą dyktować nieliczni, a ich czas zazwyczaj szybko się kończy.
Na szczycie łańcucha pokarmowego zdecydowanie już nie jest Carol (Kathleen Rose Perkins), która dołączyła do grupy bezrobotnych szczęściarzy, spędzających całe dnie w szlafroku i na haju. To nigdy nie była najsympatyczniejsza postać świata, a jej pociąg do każdego, kto akurat jest jej szefem – bez względu na płeć, jak się okazało – musiał w końcu zaprowadzić ją na samo dno. Ale teraz jest jej autentycznie żal, bo oberwała zdecydowanie bardziej niż na to zasługiwała. Jeden niewłaściwy krok (no dobrze, w tym przypadku co najmniej kilka) i lądujesz z powrotem w tej mieścinie w Michigan, Ohio albo Iowa, z której przyjechałeś.
Carol zapewne jest gotowa przekroczyć kolejne granice moralne, byle wrócić do gry, pytanie brzmi, jakie teraz ma możliwości. Teoretycznie większe szanse, aby wydostać się ze swojego dołka, mają Bev i Sean, bo Tim nie ma prawa tutaj dobrze skończyć. Każdy palant z brytyjskim akcentem w końcu zaczyna działać wszystkim na nerwy.
Za to naprawdę marnie skończyć ma szansę nasz drogi Matt LeBox, którego spektakularnego potknięcia doczekał się Merc Lepidus (John Pankow). Co innego codziennie pukać w moralne dno od spodu – jeśli wierzyć "Odcinkom", to robią w Hollywood niemal wszyscy – co innego dać się przyłapać i zostać bohaterem nagrania, które niekoniecznie spodoba się dawnym fankom. Matt, który tylko udaje, że ma to wszystko w nosie, a tak naprawdę dramatycznie walczy o to, co pozostało z jego kariery, może być skończony, po tym jak postanowił zapoznać się bliżej z zawartością jednego ze szklanych pudełek. Albo wręcz przeciwnie – okaże się wielkim wygranym przez jakieś absurdalne zrządzenie losu, wszak mówimy o branży, w której najpaskudniejsze zachowania są raczej premiowane niż karane.
Przed nami jeszcze sześć odcinków finałowego sezonu komedii, która celnie, zabawnie i bez pardonu rozprawia się z mitem hollywoodzkiej fabryki snów. W "The Last Tycoon" jedna z bohaterek oznajmiła, iż kiedyś jej się wydawało, że to miejsce jest jak filmy, a teraz już wie, że tutaj filmy jedynie powstają. I o tym właśnie opowiadają "Odcinki", tyle że w krzywym zwierciadle, kierując ostrze satyry zarówno przeciwko tym, którzy tym biznesem rządzą, jak i tym, którzy sprzedają mu swoją duszę.
Powiedzieć, że show biznes – prezentowany w "Odcinkach" w mocno wykrzywionej wersji, ale przecież nie bez gorzkiej nutki prawdy – zmienia ludzi, to nic nie powiedzieć. Serialowy Matt LeBlanc to karykatura podrzędnego aktora, szefowie stacji to albo idioci, albo socjopaci, albo jedno i drugie, a i nasza dwójka Brytyjczyków bynajmniej nie jest tylko ofiarami. Coś ich ciągle gna do przodu, coś im każe pozostawać w Los Angeles i odrzucać normalne życie na Wyspach w imię pogoni za "czymś więcej" i "czymś lepszym". W efekcie sami coraz bardziej przypominają hollywoodzkich cyników, tyle że tych żałosnych, którzy kpią ze wszystkiego dookoła, bo nie odnieśli sukcesu.
"Odcinki" nie są jednym z tych seriali, które prezentują swoje przesłanie w subtelny sposób. To satyra, która często wali swoich bohaterów – i przy okazji też widzów – pięścią między oczy, pamiętając o tym, co w tradycyjnej komedii najważniejsze: dobrej puencie. Satyra, która wciąż jest zabawna, absurdalna i inteligentna, nawet jeśli nie ma już dawnej świeżości. A ponieważ niemal wszyscy bohaterowie są teraz bardziej zdesperowani niż kiedykolwiek, prawdopodobnie czeka nas komediowa jazda bez trzymanki.