Pan morderca i jego obsesje. "Mr. Mercedes" – recenzja serialu na podstawie książki Stephena Kinga
Mateusz Piesowicz
12 sierpnia 2017, 20:02
"Mr. Mercedes" (Fot. Audience)
Psychopatyczny morderca, emerytowany detektyw oraz zabawa w kotka i myszkę – jasne, że znacie ten zestaw. Twórcy serialu "Mr. Mercedes" stwierdzili, że nie zaszkodzi go po raz wtóry odświeżyć. Spoilery.
Psychopatyczny morderca, emerytowany detektyw oraz zabawa w kotka i myszkę – jasne, że znacie ten zestaw. Twórcy serialu "Mr. Mercedes" stwierdzili, że nie zaszkodzi go po raz wtóry odświeżyć. Spoilery.
"Odświeżenie" może jednak być złym słowem, bo serial Davida E. Kelleya ("Wielkie kłamstewka"), wyreżyserowany przez Jacka Bendera ("Lost"), to istny festiwal zgranych motywów, wśród których próżno szukać czegoś nowego. Właściwie to innowacyjność zakończyła się w tym przypadku już na długo przed produkcją, gdy zdecydowano o kolejnej telewizyjnej adaptacji prozy Stephena Kinga i dla odmiany wybrano nie horror, a pierwszy kryminał autorstwa pisarza – wydanego w 2014 roku "Pana Mercedesa".
Nie znam książki, więc nie powiem Wam, czy jest w niej coś odkrywczego, ale premierowy odcinek serialu utwierdził mnie w przekonaniu, że niczego takiego nie powinniśmy się spodziewać po jej adaptacji. "Mr. Mercedes" od telewizji Audience wyróżnia się wprawdzie na tle innych telewizyjnych ekranizacji Kinga, ale to i tak za mało, by być produkcją, której nie można przegapić. W gruncie rzeczy to standardowy, oparty na silnych charakterach thriller z nieco podkręconymi scenami przemocy. A właściwie jedną sceną, od której wszystko się tu zaczyna.
W niej właśnie tytułowy morderca dorabia się swojego przydomka, po tym jak w brutalny sposób pozbawia życia 16 osób. Rozumiem, że twórcy chcieli rozpocząć serial od mocnego uderzenia, ale przynajmniej jak na mój gust przesadzili z dosadnością. Nuta tajemnicy mogłaby tylko tej historii pomóc, lecz zamiast niej dostaliśmy bardzo jednoznaczne pierwsze wrażenie, żebyście przypadkiem nie zapomnieli, że to adaptacja Kinga. Pewne rzeczy muszą się zgadzać, nawet jeśli tym razem krwawa masakra ma dla całej historii drugorzędne znaczenie.
Istotniejsze jest bowiem to, co następuje 2 lata po niej. Wtedy zaczyna się właściwa akcja serialu, w której towarzyszymy Billowi Hodgesowi (Brendan Gleeson), niedawno emerytowanemu policjantowi zajmującemu się teraz dokładnie tym, co myślicie. Piciem, zrzędzeniem, popadaniem w coraz głębszą depresję i rozpamiętywaniem starych spraw, zwłaszcza tych nierozwiązanych. Nietrudno o to, gdy jeden z pozostających na wolności morderców, tytułowy "Pan Mercedes", zaczyna prześladować naszego detektywa, przypominając mu zawodową porażkę.
Motywy tego postępowania, jak i tożsamość zabójcy są oczywiście Hodgesowi nieznane, ale dla nas to żadna tajemnica. Wiemy, że człowiekiem skrywającym się za maską klauna na początku serialu jest niejaki Brady Hartsfield (znany z "Penny Dreadful" Harry Treadaway), zwykły facet pracujący w sklepie z elektroniką i mieszkający w zapyziałym domku z matką. Ot, sfrustrowany przeciętniak opętany niezdrowymi obsesjami, wśród których znajduje się też dzika przyjemność, z jaką dręczy Hodgesa. Jeden rzut oka wystarcza, by rozpoznać w nim ekranowego psychopatę.
"Mr. Mercedes" jest więc nie tyle kryminałem, w którym stróż prawa ściga złoczyńcę, co historią skomplikowanej, psychologicznej rozgrywki między dwoma oponentami. Absolutną koniecznością staje się zatem uczynienie pary głównych bohaterów fascynującymi osobowościami, których wzajemna relacja ma napędzać całą historię. Serial ma z tym jednak problem, od początku nie wychodząc poza gatunkowe stereotypy.
Mniejsza już o punkt wyjścia, choć zblazowany detektyw i sfrustrowany nerd to klisze największe z możliwych, gorzej, że "Mr. Mercedes" nie potrafi rozwinąć go w nic bardziej interesującego. Ponura historia dwójki na różny sposób nieszczęśliwych i samotnych mężczyzn musi mieć w zanadrzu albo jakiś twist, albo opowiadać o tak zajmujących charakterach, by nie dało się od nich oderwać wzroku. Tymczasem detektyw i morderca to postaci bardzo schematyczne. Ludzie zmagający się z własnymi demonami i zafiksowani na sobie nawzajem, niczym szczególnym się niewyróżniający spośród tłumu podobnych postaci.
"Mr. Mercedes" prowadzi ich historię w sposób poprawny, by nie powiedzieć podręcznikowy i to właśnie jest jego największą zgubą. Nie ma tu miejsca na nic nieprzewidzianego, relacja bohaterów ogranicza się do przyzwoitego studium charakteru, a głębi w scenariuszu jest dokładnie tyle, by widz nie pogubił się w jego niuansach podczas przegryzania jakiejś przekąski. Emocje? Może by i były, gdybyśmy mogli się tu z kimkolwiek utożsamiać, czy chociaż kogoś polubić.
Pytanie tylko kogo? Billa Hodgesa, którego zmęczenie udziela się nam już po kilku minutach i w którym energii jest mniej niż w jego żółwiu? Brady'ego Hartsfielda, który miał zapewne być widzianym w krzywym zwierciadle odbiciem sfrustrowanych, szarych obywateli, a okazał się jeszcze jednym psycholem z problemami z matką? Bo na pewno nikogo z drugiego planu, jak choćby nudnego jak flaki z olejem detektywa Dixona (Scott Lawrence), czy lekko szurniętą sąsiadkę Billa Idę (Holland Taylor), którzy służą tylko za średnio dopracowane tło pary głównych bohaterów.
Ci natomiast są tylko i wyłącznie uosobieniem klisz: dobrego, ale wypalonego policjanta i pokręconego szaleńca. Twórcy nie próbują poza nie wyjść, a przecież aż by się prosiło, by serial pozwiedzał mroczne zakątki ludzkiego umysłu czy poszukał podobieństw między przeciwnikami. A potrafię sobie też wyobrazić, że mógłby być niegłupim komentarzem społecznym, no ale trudno o to, gdy czarny charakter od samego początku przyjmuje przerysowaną postać.
Godząc się jednak z taką formą serialu i biorąc go z całym dobrodziejstwem inwentarza, możemy mimo wszystko oczekiwać znośnej rozrywki. Niezbyt głębokiej i zbudowanej według najprostszych zasad, ale i nieschodzącej poniżej pewnego poziomu. Gniewnie burczący Brendan Gleeson to zawsze atut (kolejny przypadek, w którym aktor przerasta scenariusz), nieźle w szytej grubymi nićmi roli wypada też Harry Treadaway, a w dalszych odcinkach ma się jeszcze pojawić Mary-Louise Parker – drastycznej obniżki formy być więc nie powinno. Skoku jakości w drugą stronę jednak również nie przewiduję, serialowa wtórność trzyma się mocno.