Zdrady, romanse, swawole. "Poldark" – recenzja finału 3. sezonu
Marta Wawrzyn
11 sierpnia 2017, 17:03
"Poldark" (Fot. BBC)
Miłosne wielokąty, kornwalijskie krajobrazy i dzielny Ross Poldark, który jest narwany i uparty jak osioł, ale w końcu zawsze odnajduje właściwą drogę – to mi się nigdy nie znudzi. Uwaga na finałowe spoilery.
Miłosne wielokąty, kornwalijskie krajobrazy i dzielny Ross Poldark, który jest narwany i uparty jak osioł, ale w końcu zawsze odnajduje właściwą drogę – to mi się nigdy nie znudzi. Uwaga na finałowe spoilery.
Oglądając "Poldarka" w tym sezonie, coraz częściej łapałam się na myśli, że to taki serial o problemach pierwszego świata, podobnych do naszych, tyle że osadzony w XVIII-wiecznej Kornwalii. Aktorzy noszą swoje kostiumy z nonszalancją hipsterów paradujących po Warszawie, bohaterowie nie zachowują się jak ludzie z tamtych czasów, granice klasowe są przekraczane tak często, że pan Carson z "Downton Abbey" dostałby zawału, a romanse i emocje bliższe są temu, jak zachowujemy się my, niż sztywni panowie i panie z XVIII wieku. Nie zdziwiło mnie więc, że Ross znów całował Elizabeth, Demelza strzeliła sobie wdzięczny romans, podczas gdy dookoła hulały wichry losu, zaś niejaki Ossie ożenił się z Morwenną, ale na boku sypiał z jej siostrą Rowellą, która najwyraźniej nic sobie nie robiła z tego, że oto traci dziewictwo, czyli jedyną wartościową rzecz, jaką kobiety miały w tamtych czasach.
Relacja Demelzy z pięknym, lirycznym i na dokładkę jeszcze tracącym wzrok Hugh Armitage'em (Josh Whitehouse) przez większość sezonu sprowadzała się do flirtu, robienia maślanych oczu i liczenia na to, że Ross to zauważy i ich powstrzyma, ale w finale doszło już do czegoś więcej. Nie wiemy, do czego dokładnie doszło, bo rudowłosa heroina kategorycznie zastrzegła, żeby jej o nic nie pytać. Ważne, że wróciła do domu. A że wcześniej dała zakosztować nieba wielbiącemu ją przystojniakowi, który odchodzi w ciemność? Każda na jej miejscu by tak zrobiła. Tekst o ciemności był może lekko tandetny, ale też przekonujący.
Wątek romansu Demelzy – początkowo brzydkiego kaczątka uratowanego i poślubionego przez Rossa – napisany został na tyle sprytnie, że właściwie się jej nie wini. Zrobiła, co zrobiła (nie wiemy dokładnie co, prawdopodobnie jednak wszystko), ale to dlatego, że przez cały sezon mąż traktował ją jak kolejny domowy mebel, a to grając superbohatera we Francji i przebąkując coś o dalszej wojaczce, a to zajmując się sprawami Trenwith, a to całując Elizabeth koło grobu nieodżałowanej ciotki Agathy. Demelza znosiła to z trudem, bo jest inteligentną kobietą, która chce i powinna być doceniana, nie zaś statystką w życiu męża.
A kiedy dowiedziała się od Prudie o pocałunku Rossa, coś w niej pękło – i tak oto wylądowaliśmy na plaży z nią i Hugh. Zastanawianie się nad aspektem moralnym całej sytuacji nie ma większego sensu, bo tak, z jednej strony to skomplikowane. Ale też pokazano ten romans w taki sposób, aby to było po prostu sexy. Dwoje ładnych ludzi – jedno pokrzywdzone przez los, drugie niedoceniane przez męża – pozwoliło sobie na chwilę zapomnienia w cudnych okolicznościach przyrody. Dobrze się na nich patrzyło, a na koniec i tak Demelza wróciła do męża, który też ma kilka grzeszków na sumieniu. Oboje pobłądzili, wiec teraz równie dobrze mogą paść sobie w ramiona i przynajmniej spróbować uwierzyć, że da się zacząć od zera, z czystym kontem.
Nie potępiam Demelzy, nie potępiam też Elizabeth, która zrobiła, co trzeba, żeby przetrwać. Kłamała więc zawodowo, wrzeszcząc na biednego George'a (tak, biednego!) i przysięgając na Biblię, że nigdy z żadnym Rossem nie spała. Patrząc, jak największy serialowy drań zamienia się w bezbronnego, zapłakanego chłopca, dosłownie trzęsącego się i błagającego ją o wybaczenie, myślałam sobie, że Elizabeth to zła, zła kobieta. I jednocześnie ją podziwiałam, że nauczyła się sobie radzić w świecie, który jest dla kobiet bezlitosny. Dla Heidy Reed to był sezon pełen aktorskich wyzwań, bo jej bohaterka musiała wreszcie stanąć na własnych nogach, zaakceptować swoje wybory i nauczyć się żyć dalej, najlepiej bez poczucia winy. Zwłaszcza że jej seks z Rossem można różnie interpretować, także jako gwałt.
Ona i George w pewnym sensie są siebie warci, ale ocenianie ich jako postaci jednoznacznie złych byłoby błędem. Reed zdecydowanie zaczęła błyszczeć, kiedy Elizabeth przeszła na ciemną stronę mocy, zaś Jack Farthing pozytywnie mnie zaskoczył, kiedy jego bohater dosłownie rozpadł się na naszych oczach, obawiając się, że kobieta, którą zawsze kochał, go zostawi. Scena emocjonalnej kłótni zagrana została pierwszorzędnie, a "Poldark" raz jeszcze udowodnił, że nie ma konkurencji w kategorii "najseksowniejszy brytyjski melodramat".
Gdzieś na marginesie rozgrywały się historie doktora Enysa, Caroline i ich pieska (to trio wygląda razem cudnie, a poza tym trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że pocałunki są lekiem na wszystko), Drake'a dręczonego przez osiłka George'a oraz Morwenny, Rowelli i Ossiego, kompletnie absurdalnego pastora/łotra, łakomym wzrokiem gapiącego się na kobiece stopy. Nie mam wątpliwości co do tego, że Drake prędzej czy później odzyska swoją ukochaną, zamieszkają razem w domku z kuźnią, a następnie będą żyli długo i szczęśliwie. Ale intryga, która do tego prowadzi, wydaje mi się dziwna, pokręcona i wypełniona nie do końca udanymi pomysłami. Nie jestem w stanie zrozumieć, o co chodzi Rowelli, ale zakładam, że ani nie jest altruistką, która za wszelką cenę chce uratować siostrę, ani tym bardziej nie jest pokrzywdzoną panienką w niechcianej ciąży.
W finale 3. sezonu "Poldarka" tyle się działo, że wątek samego Rossa mógł wydawać się nieco zmarginalizowany. Nic bardziej mylnego! Ten bohater i grający go Aidan Turner to wciąż serce i dusza kostiumowej perełki od BBC. Idealistyczny, szlachetny, ale też temperamentny i narwany szlachcic wpływa na wszystko i wszystkich, nawet kiedy nie do końca wie, co ze sobą zrobić i pozwala, by kierowało nim złudne przekonanie o własnej wyjątkowości.
Jego finałowy wątek miał świetny, humorystyczny moment, który zarazem okazał się dla niego przełomowy. Ach, ta jego mina, kiedy dzielnie ruszył ze swoją małą armią ratować kraj przed Francuzami – bo mniejsze batalie chwilowo przestały go interesować – i napotkał na drodze drugą armię, złożoną ze wściekłych wieśniaków. Pompowany od początku sezonu balon pękł w ciągu paru sekund, a nasz wspaniały Ross znalazł sposób, żeby jednak zostać bohaterem, tylko zupełnie innego sortu i w zupełnie innych okolicznościach, niż sobie wymarzył. W tym sezonie udało mu się więc znów trochę zmądrzeć, dojrzeć i zrozumieć, że czasem warto pójść na kompromis w imię wyższej sprawy. Polityka stoi przez nim otworem, a on następnym razem już pewnie nie odmówi.
Interesująca była wspólna scena Rossa i George'a na plaży, nie tylko dlatego że ten drugi musiał otrzeć łzy i wyłączyć sentymentalną stronę swojej osobowości, zanim był w stanie stać się znów wrednym, złośliwym sobą. Ci dwaj są do siebie podobni, nawet jeśli jeden automatycznie ustawia się po stronie dobra, a drugi ma dokładnie odwrotne preferencje. I w tym momencie, rozmawiając ze sobą na plaży, z dala od świata, zdali sobie sprawę z tego, że więcej ich łączy niż dzieli. Co rzecz jasna niczego nie zmienia. Ci panowie mogą mieć razem moment słabości, ale koniec końców George jest stworzony do tego, abyśmy go uwielbiali nienawidzić, zaś Ross istnieje po to, byśmy go kochali pomimo wszystkich jego wad.
Finał 3. sezonu "Poldarka" obył się bez wielkich dramatów i cliffhangerów, stanowił raczej zamknięcie pewnego rozdziału – takiego, który perfekcyjnie pasował do letniej aury. Nieważne, co czeka Rossa i Demelzę w kolejnym rozdziale, mamy prawo wierzyć razem z nimi, że ich małżeństwo przetrwa. Owszem, ziarenko niepewności zostało zasiane, ale ich ostatniej wspólnej sceny w tym sezonie raczej nie powinniśmy traktować jak cliffhangera. Ot, on przewartościował pewne rzeczy, ona pozwoliła sobie na moment zapomnienia, życie toczy się dalej.
"Poldark" wróci z 4. sezonem w przyszłym roku, a tymczasem wypadałoby wreszcie sprawdzić loty do Kornwalii.