Ogniem i mieczem. "Gra o tron" – recenzja 4. odcinka 7. sezonu
Marta Wawrzyn
7 sierpnia 2017, 21:03
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Chcieliście jeszcze więcej atrakcji? No to macie jeszcze więcej atrakcji! Przedostatni sezon "Gry o tron" rozkręca się na dobre i oferuje wyśmienity spektakl ze smokami w roli głównej. Spoilery!
Chcieliście jeszcze więcej atrakcji? No to macie jeszcze więcej atrakcji! Przedostatni sezon "Gry o tron" rozkręca się na dobre i oferuje wyśmienity spektakl ze smokami w roli głównej. Spoilery!
"Daenerys chce się odegrać, Jaime stawia czoła niespodziewanej sytuacji, a Arya przybywa do domu" – głosił lakoniczny oficjalny opis "The Spoils of War", najkrótszego odcinka w historii "Gry o tron" (zaledwie 49 minut). Zanim zacznę zachwycać się wszystkim innym, chciałabym przekazać specjalne ukłony temu mistrzowi, który nazwał spalenie żywcem ogromnej armii Lannisterów "niespodziewaną sytuacją". Wymyślanie takich określeń musi być interesującą pracą, zwłaszcza w czasach kiedy miliony widzów z całego świata żyją w strachu przed spoilerami, jednocześnie rzucając się na wszelkie skrawki informacji z planu – ujawniane i wyciekające – i analizując je z imponującą dokładnością.
Sytuacja rzeczywiście była niespodziewana, nie tylko dla Jaimego i Bronna, którzy wyraźnie czuli się już całkiem pewni siebie, ale także dla widzów, oczekujących w tym odcinku prawdopodobnie wszystkiego oprócz atomówek w akcji. Widzieliśmy w zwiastunie, jak Daenerys traci cierpliwość do sprytnych planów Tyriona, ale wiele wskazywało, że to raczej będzie oznaczać przegrupowanie i chwilę oddechu. Nie tym razem. Dany odważnie ruszyła do akcji i zaatakowała armię Lannisterów z dwóch stron jednocześnie. I choć widzieliśmy już w "Grze o tron" większe bitwy, takich emocji chyba jeszcze nie było.
10-minutowa sekwencja, wyreżyserowana przez Matta Shakmana, to spektakl, jakich w telewizji na co dzień nie oglądamy. Atak armii Dothraków, zwalającej się w szalonym tempie na Lannisterów, zrealizowano po mistrzowsku, poczynając od tego momentu kiedy Jaime i Bronn byli w stanie tylko słyszeć zbliżające się niebezpieczeństwo, ale jeszcze go nie widzieli. Napięcie budowano przez dobrą minutę i dopiero wtedy zobaczyliśmy jak konie pędzą niczym w westernie, zwinni wojownicy pokazują swoje umiejętności w gromadzie i każdy z osobna, a błyszczący, świetnie wyszkoleni rycerze Jaimego, o których wiemy, że potrafią dokonywać cudów, mogą tylko bezradnie na to wszystko patrzeć. Zwłaszcza że błyskawicznie nadszedł atak także z powietrza. Moment, w którym Jaime widzi smoka, to mistrzostwo świata, na twarzy Nikolaja Costera-Waldau przez ułamek sekundy widać tysiąc emocji naraz. A chwilę potem cały jego świat zaczyna płonąć (nie wszystko tutaj załatwiono efektami specjalnymi – w jednej ze scen płonęło 73 kaskaderów naraz, co jest rekordem nie tylko w telewizji, ale i w kinie), on zaś nie ucieka, nie traci zimnej krwi, tylko uwija się, próbując cokolwiek uratować. I jak tu nie kochać Jaimego i nie drżeć o jego los?
Czy jego szalenie odważna i przy tym straszliwie głupia szarża na samym końcu odcinka zakończy się śmiercią? Coster-Waldau zasugerował w rozmowie z EW.com, że to jak najbardziej możliwe, ale wydaje mi się, że to jednak zmyłka. Jaime jeszcze nie wypełnił swojego przeznaczenia, którym – pamiętacie przepowiednię? – jest zabicie złej królowej i własnej siostry jednocześnie. Myślę, że złoty chłopiec Lannisterów naprawdę został uratowany i zanim opuści ten świat, jeszcze dokona paru interesujących rzeczy.
Cała sekwencja została zrobiona pierwszorzędnie i powinniście ją obejrzeć przynajmniej ze dwa razy na największym ekranie, jaki macie. Ale zapamiętamy ją nie ze względu na miliony dolarów, jakie w nią włożono, tylko z powodu emocji, które nam cały czas towarzyszyły. Widowiskowy atak smokiem to jedno, pokazanie go z perspektywy kilku osób, na których nam zależy – tak się składa, że znajdujących się po obu stronach – to drugie. I przede wszystkim właśnie to wyszło znakomicie. Od Jaimego szalejącego z mieczem pośród ognistego chaosu, przez Tyriona autentycznie przejętego losem brata podczas jego ostatniej akcji i Bronna pędzącego odpalić "broń przeciwatomową", aż po biednego Drogona kwilącego jak zraniony ptaszek i Daenerys spadającą razem z nim – bohaterowie tego szaleństwa zrobili wiele, byśmy obgryzali paznokcie przed ekranami. To był chyba pierwszy raz, kiedy kibicowałam obu stronom jednocześnie, mając nadzieję, że nie będzie ofiar w ludziach, na których mi zależy, ani tym bardziej w smokach. Udało się. To znaczy chyba się udało – bo za tydzień może nas jednak czekać przykra niespodzianka.
Mam wrażenie, że w pewnym momencie wszyscy byliśmy Tyrionem, którego pokazano stojącego w bezpiecznej odległości na wzgórzu, głównie po to aby mógł skomentować samobójczy atak brata na Matkę Smoków i tym samym wyrazić także nasze emocje. Możemy życzyć zwycięstwa Dany jako tej, która w tej chwili wydaje się najbardziej zasługiwać na tron, ale taka głupia śmierć Jaimego? Nie, nie i jeszcze raz nie. Więcej sensu miałoby poświęcenie w tym momencie Bronna, ale nie będę narzekać, że twórcy postawili jednak na brak większych ofiar i specyficzny cliffhanger, co do którego nie wierzę, aby miał mnie zaskoczyć. To nie miała być masakra, tylko pokaz siły przed decydującymi starciami. Lannisterowie nie mieli w tym momencie zostać zmiażdżeni ani nawet pozbawieni złota, które bezpiecznie dotarło do Królewskiej Przystani.
Za tydzień planowanie rozpocznie się na nowo. Dany i Jon zapewne będą mieli jeszcze niejedną okazję, by porozmawiać o taktyce przy świetle pochodni, powymieniać się przeciągłymi spojrzeniami (Davos zauważył to co my wszyscy, ale Jon oczywiście musiał wszystkiemu zaprzeczyć) i przedłużyć zabawę pt. "Uklękniesz, to dostaniesz mnie i moje smoki". Gdzieś pośród słownych przepychanek, ostrych słów królowej rzuconych w kierunku Tyriona i buńczucznych zapowiedzi dotyczących użycia smoczych atomówek znalazło się jeszcze miejsce na powrót Theona do Smoczej Skały i jakże gorące powitanie z Jonem, specyficzną rozmowę Dany z Missandei o seksie oraz wspólne oglądanie malunków Białych Wędrowców w jaskini. Daenerys Zrodzona z Burzy, Matka Smoków i Wyzwolicielka z Okowów w jednym chyba już wierzy, że Król na Północy nie opowiada jej bajek. Ale dopóki będzie kazał nazywać się królem lub/i ona nie zmieni zdania w sprawie klękania, sprawy nie posuną się naprzód.
Tymczasem w Winterfell Littlefinger usłyszał z ust Brana Starka, że "chaos jest drabiną" (to jego własne słowa wypowiedziane w prywatnej sytuacji, gdybyście nie pamiętali) i trochę się zdziwił, zaś aktualnie nam panująca Lady Stark spotkała po latach młodszą siostrę i zdziwiła się jeszcze bardziej. Po powrotach kolejnych dzieciaków Starków do domu spodziewamy się, że będą szalenie emocjonalne, a potem tylko widzimy, jak bardzo one wszystkie się zmieniły. Sansa najpierw musiała zaakceptować to, że Bran już nie jest jej małym braciszkiem – ba, on nawet nie jest już Branem – a teraz doszła jeszcze przemiana małej siostrzyczki w zabójczynię, która najwyraźniej ma w głowie listę ofiar i nie żartuje, kiedy mówi o zamordowaniu królowej.
Scena sparingu Aryi z Brienne – fantastycznie wykonana przez obie aktorki – uzmysłowiła zarówno Sansie, jak i jej żmijowatemu towarzyszowi, że nikt tutaj już nie jest dzieckiem. W spojrzeniu szacownej Lady Stark, przyglądającej się temu z góry, widać tyle samo dumy i podziwu, co swego rodzaju zawodu i przerażenia. Sansa wiele przeszła, nauczyła się radzić sobie w trudnych sytuacjach, przewidywać ruchy przeciwników i zarządzać zamczyskiem. Jest mądra, dojrzała i rozważna, z czego świetnie sobie zdaje sprawę. Ale kiedy widzi siostrę, dociera do niej, kim nie jest i nigdy nie będzie – wojowniczką, która obroni się w każdej sytuacji. Zarówno to, jak i świadomość obu stron, że wszystko się zmieniło i nic już nie będzie takie jak kiedyś, czyni spotkanie słodko-gorzkim.
Come 2 mama
— Sophie Turner (@SophieT) 7 sierpnia 2017
Rodzeństwo Starków znów jest razem, ale wszyscy się zmienili i zmieniły się też ich relacje. Jon został królem obranym przez poddanych i za chwilę będzie bronić Westeros przed śmiercią zza Muru, Sansa przeszła koszmar i przemieniła się w nową Catelyn, Arya przypomina płatnych zabójców z filmowych blockbusterów, zaś Bran żyje w swojej własnej "Incepcji" i mówi, że już średnio pamięta, jak to jest być Branem. Łez i uścisków prawie nie ma, jest brutalna rzeczywistość, której te dzieciaki muszą stawić czoła. I kto jak kto, ale akurat oni wyglądają na drużynę, która w tej chwili jest w stanie razem przenosić góry.
W "Grze o tron" przetrwali najsilniejsi – czyli kobiety i dzieci, przez lata dręczone, gwałcone i rzucane przez los na pewną śmierć. Doczekaliśmy czasów, kiedy o Żelazny Tron walczą dwie królowe, z których jedna osobiście siodła smoka i rusza do akcji, zaś na dziedzińcu Winterfell miecze krzyżują kobieta-wieża z zabójczą dziewczynką, a przygląda się im pani tych włości. To z jednej strony całkiem interesująca ironia losu, z drugiej, dowód na to, że George R.R. Martin od początku miał w głowie mistrzowski plan i nikogo z bohaterów nie dręczył bez powodu.
Zdarzało się, że narzekaliśmy, kręciliśmy nosami i wyzłośliwialiśmy się, nie będąc pewnymi, dokąd to wszystko prowadzi. Dziś możemy tylko trwać w zachwycie i czekać niecierpliwie na jeszcze więcej atrakcji za tydzień.