Ten, w którym lód spotyka się z ogniem. "Gra o tron" – recenzja 3. odcinka 7. sezonu
Marta Wawrzyn
31 lipca 2017, 21:12
"Gra o tron" (Fot. HBO)
"Gra o tron" weszła w fazę, kiedy każda scena, każdy moment i każde spojrzenie to crème de la crème. Tak właśnie było z odcinkiem "The Queen's Justice" – najlepszym w tym sezonie. Spoilery, proszę państwa!
"Gra o tron" weszła w fazę, kiedy każda scena, każdy moment i każde spojrzenie to crème de la crème. Tak właśnie było z odcinkiem "The Queen's Justice" – najlepszym w tym sezonie. Spoilery, proszę państwa!
Spotkania lodu z ogniem w Smoczej Skale spodziewaliśmy się co najmniej od tygodnia, bo dość mocno zasugerowano, że nastąpi ono właśnie w dzisiejszym odcinku. W "The Queen's Justice" rzeczywiście do niego doszło, ale na tym atrakcje bynajmniej się nie skończyły. To był kolejny bardzo mocny odcinek po "Stormborn", w którym świetny był każdy moment, każdy dialog i każda, najmniejsza nawet interakcja bohaterów. Magiczne rzeczy rozgrywały się także pomiędzy słowami, w spojrzeniach i uśmiechach – spójrzcie choćby, jak przywitali się bękart z Winterfell z karłem z Casterly Rock albo jaką minę miał Jaime, kiedy Lady Olenna go uświadomiła, kto tak naprawdę zabił jego syna. To wszystko magia, której możemy być świadkami, bo bardzo długo patrzyliśmy, jak "Gra o tron" rozbudowuje swój skomplikowany świat, przerzuca po nim bohaterów i podąża w kierunku ostatecznej rozgrywki. Dziś to wszystko wreszcie już znamy od podszewki.
I choć ustawianie pionków na szachownicy wciąż trwa, czas zacząć się delektować tym, co się dzieje na ekranie, bo w takiej "Grze o tron", jaką widzieliśmy dziś, nie ma ani jednej frustrującej nuty. Najważniejsza i zarazem najdłuższa sekwencja odcinka, czyli spotkanie Zagranicznej Najeźdźczyni z Północnym Głupcem, nie mogło pójść jak z płatka i nie poszło. My znamy zarówno Jona, jak i Dany, wiemy, że są na siebie skazani i prędzej czy później będą musieli sobie zaufać, ale oni sami – ani nawet ich doradcy – nie są w takiej szczęśliwej sytuacji. Nic więc dziwnego, że cała rozmowa bardziej niż przyjacielską pogawędkę przypominała grzeczną, lecz stanowczą przepychankę, w której na pierwszy plan wciąż wychodziły nieufność, podejrzliwość, a nawet wrogość.
Całe 20 minut z nimi to coś fantastycznego i bardzo się cieszę, że nie kazano widzom czekać na tę atrakcję do końca odcinka. Jeszcze rok temu tak właśnie by było – teraz odcinek zaczął się od tego co najlepsze i przykuwał do ekranu do samego końca, choć przebić otwierających go atrakcji już się nie udało. To, co się rozegrało pomiędzy Jonem i Dany, było grą na najwyższym poziomie. Jego początkowe zaskoczenie tym, że ona traktuje go jak poddanego, jest bardzo łatwe do wytłumaczenia: w liście do Jona z poprzedniego odcinka Tyrion opuścił pewien "mały" szczegół. Nie było tam nic o klękaniu przed Matką Smoków (która, jak pewnie pamiętacie, wyraźnie sobie tego życzyła od początku), stąd konfuzja obu stron podczas spotkania. Tylko Tyrion wiedział, co się dzieje – i my, jeśli czytujemy Reddita albo mamy sokoli wzrok.
Cały odcinek wypełniają wspaniale napisane dialogi, ale nic nie przebije tego, co się działo w Smoczej Skale – recytowania CV Daenerys i odpowiedzi Davosa, wypominania sobie nawzajem grzechów przodków, tego momentu, kiedy Jon oznajmił, że w porównaniu z zagrożeniem zza Muru wszyscy w Westeros są jak dzieci. Tego, że jej mocne zapewnienie "Urodziłam się, aby rządzić Siedmioma Królestwami – i będę" natychmiast spotkało się z kontrą. Davos niewątpliwie ma swój styl, a i Jon nie dał sobie w kaszę dmuchać. Kwestią czasu jest, kiedy Dany się dowie, że jej gość z Północy nie tak dawno temu umarł i powrócił do życia. Jego prawdziwe pochodzenie na razie jest tajemnicą tak samo dla niej, jak i dla niego.
Spotkanie było naprawdę ważne, w końcu ci dwoje muszą się sprzymierzyć, jeśli Westeros ma przetrwać. Nawet jeśli oni sami nie są tego w stu procentach świadomi, to ogrom tej stawki było czuć w każdej minucie. Rozmowa pięknie płynęła, każdy jej moment był pysznością, a to, z jaką łatwością zmieniał się ton i jak manipulowano napięciem, rzeczywiście robiło wrażenie. Na koniec zaś pozostaliśmy z przeświadczeniem, że oni są do siebie niesamowicie podobni – jak to dwoje Targayenów! – i sami też już zaczynają to zauważać. To była "Gra o tron" na najwyśmienitszym poziomie.
I właściwie o całym odcinku można powiedzieć to samo. "The Queen's Justice" nie tylko sprawnie płynęło, ani na chwilę nie osiadając na mieliznach, ale także dostarczało jednej atrakcji za drugą. Dość powiedzieć, że spotkanie Sansy z Branem – dla niej bardzo emocjonalne, dla niego niekoniecznie – prawdopodobnie nie jest nawet w top 5 najlepszych scen z odcinka. W poprzednim sezonie spokojnie mogłoby robić za główną atrakcję, teraz to tylko jeden z sympatycznych i oczekiwanych, ale nierobiących aż tak wielkiego wrażenia momentów.
Powrót Brana do domu był ważnym momentem przede wszystkim dla samej Sansy. Przyzwyczailiśmy się już do widywania jej jako silnej i rozsądnej pani z Północy, która wydaje się być stworzoną przywódczynią. A tu znów zobaczyliśmy nastoletnią dziewczynę, która najpierw bardzo się cieszyła, że odzyskała brata, następnie zaś musiała przyzwyczaić się do myśli, że to już nie jest dawny Bran. Ten chłodny chłopak, który nie oddaje jej uścisku i opowiada coś o Trójokich Wronach, a w dodatku skądś wie, jak wyglądał jej ślub, to kolejny znak, że nic już nie jest takie jak kiedyś. I zarazem odpowiednik spotkania Aryi z Nymerią tydzień temu.
Tymczasem w Królewskiej Przystani szalał Euron Greyjoy, który w stolicy był witany niczym gwiazda rocka i bardzo mu z tym było do twarzy. Pilou Asbæk, mój dawny ulubieniec z "Borgen", znakomicie się sprawdza w roli przerysowanego, pełnego szalonej energii łotra, który może zrobić wszystko, nawet wjechać konno do sali tronowej Cersei. A następnie raz jeszcze poprosić o królową i najlepiej też całe królestwo. Oglądanie rockandrollowego Eurona sprawia mi mnóstwo radochy, zwłaszcza że to długo nie potrwa. Ani on, ani Cersei nie mają prawa wygrać tej wojny – i oboje odejdą zapewne z hukiem. Przede wszystkim jej śmierć powinna być spektakularna, bo może i to zła królowa, ale też taka, która zaskarbiła sobie dużo szacunku od widzów. Na swój pokręcony sposób.
Przykro mi było patrzeć na torturowaną Ellarię (choć los jej ostatniej pozostałej przy życiu córki oczywiście pozostał mi doskonale obojętny), ale nie mogę nie docenić wyrafinowanego okrucieństwa Cersei, która postawiła na Długie Pożegnanie. Bo w Królewskiej Przystani nawet trucizny mają poetyckie nazwy. Sama sprawiedliwość zresztą też była poetycka. Ellaria sama sobie wybrała taki los, bo Lannisterowie, jak wiadomo, zawsze spłacają swoje długi. Nie tylko bankowi w Braavos. Nie wiemy, jaki los spotka Yarę, ale coś mi mówi, że Theon – który dosłownie drżał przez dwa ostatnie odcinki, ale z pewnością nie jest tchórzem – zdoła ją jednak wyratować.
Jak gdyby atrakcji było mało, wreszcie znaleźliśmy się w Casterly Rock, o którym wcześniej tyle słyszeliśmy, dowiedzieliśmy się, czemu nie należy protestować, kiedy tata nas skaże na budowanie kanałów, oraz zobaczyliśmy kolejną małą, ale interesującą pod względem taktycznym bitwę. Scena zdobywania Casterly Rock była tym bardziej emocjonująca, że narratorem cały czas był Tyrion, który wydawał się bardzo pewny siebie. A tu niespodzianka – znów coś poszło nie tak. Płonące statki, Jaime i "Deszcza Castamere" to naprawdę porządny twist, i to w momencie kiedy przestałam spodziewać się twistu. Cieszy również to, że zarówno serial, jak i nasz złoty chłopiec pamiętają dobrze, jak kiedyś podobną sztuczkę zastosował na polu bitwy Robb Stark.
Rolę wisienki na torcie pełniła ostatnia scena, z Jaimem i nieodżałowaną Lady Olenną, która odeszła z godnością i na koniec jeszcze wbiła ostatnią szpilę Lannisterom. Mina Jaimego w momencie kiedy dowiaduje się, kto naprawdę zabił jego syna, jest bezcenna. Przede wszystkim jednak widać, jak ta rozmowa podsyciła wątpliwości, które on już miał od dawna. To prawda, że on się uczy na błędach i że uczy się raczej wolno. A przy tym nie jest z gruntu złym człowiekiem. Publika od dawna mu kibicuje, wybacza takie "drobiazgi" jak sypianie z siostrą (zwłaszcza że teraz zrobił to już naprawdę niechętnie) i liczy na to, iż w ostatniej chwili zwróci się przeciwko niej, zgodnie z przepowiednią. Nie sądzę, żeby on teraz miał pobiec do Cersei z prawdą o Lady Olennie i Joffreyu, myślę raczej, że jego wątpliwości prędzej czy później znajdą swoje ujście.
Krótko mówiąc, rozstawianie pionków na szachownicy trwa, trupy padają w każdym odcinku, a spece od rozmyślania mają co robić, bo mało kto może powiedzieć, że wszystko idzie po jego myśli. Daenerys straciła flotę, większość jej sojuszników wymordowano i powinna w tym momencie przyjmować Jona z całym dobrodziejstwem inwentarza, nie przejmując się takimi bzdurami jak to, czy on ją uważa za swoją królową czy nie. Cersei ma za sobą kilka niespodziewanych zwycięstw, ale też nie ma prawa czuć się zbyt pewnie na swoim niewygodnym krześle. Stawki w grze o wszystko rosną, a sam serial staje się bardziej ekscytujący niż kiedykolwiek.
Ci źli są górą i choć nie powinniśmy im kibicować, to chyba nie tylko ja nie mogę się temu oprzeć. Cersei i Euron wymiatają. Nie spędzają czasu na rozmyślaniach, długich rozmowach i przestawianiu figurek na mapie, tylko działają, działają i jeszcze raz działają. Dobrze się na nich patrzy, zwłaszcza że ona rzeczywiście staje się nieodrodną córą Tywina Lannistera. Trudno nie podziwiać jej sprytu, inteligencji i pewności siebie, a momenty pychy – jak ta scena o poranku w łóżku z bratem – tylko jej dodają chorego uroku. Oglądanie jej w akcji sprawia mi autentyczną frajdę, choć oczywiście nie chcę, żeby Westeros po wsze czasy władali sadyści. Ale w tym momencie bardzo im ze zwycięstwami do twarzy. Nawet jeśli to gorzkie zwycięstwa.
Zapnijcie porządnie pasy, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, i do zobaczenia za tydzień!