Plany, plany i bitwa. "Gra o tron" – recenzja 2. odcinka 7. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 lipca 2017, 21:30
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Spokojny powrót do Westeros już za nami, pora żeby zaczęło się dziać. Odcinek "Stormborn" spełnia to życzenie, bo choć ciśnienie podnosi tak naprawdę tylko raz, robi to skutecznie. Spoilery!
Spokojny powrót do Westeros już za nami, pora żeby zaczęło się dziać. Odcinek "Stormborn" spełnia to życzenie, bo choć ciśnienie podnosi tak naprawdę tylko raz, robi to skutecznie. Spoilery!
Choć premierowy odcinek 7. sezonu "Gry o tron" był całkiem niezły, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dostaliśmy tylko nieco przydługi wstęp do właściwej rozgrywki. Na powrót rozłożono planszę, rozstawiono pionki i gdy czekaliśmy na pierwszy ruch… ktoś zarządził przerwę. Oczekiwanie na właściwy start trzeba więc było przełożyć o kolejny tydzień, ale wygląda na to, że wreszcie dobiegło końca. Mimo że przez chwilę można było mieć wątpliwości.
Bo odcinek wyreżyserowany przez Marka Myloda ("Shameless", "The Affair"), to w dalszym ciągu głównie planowanie, obmyślanie właściwych ruchów i zbieranie sojuszników. Jest jednak znacznie ciekawiej niż poprzednio, bo przygotowania nabrały wreszcie realnego kształtu, wkradła się do nich polityka oraz realne wątpliwości co do taktyki, jaką należy obrać. Najprościej rzecz ujmując, "Stormborn" to znacznie bardziej obfitująca w wydarzenia godzina od poprzedniczki i nieważne, że nadal większość z nich rozgrywa się w zamkowych salach w otoczeniu doradców. Serial HBO potrafi być naprawdę fascynujący, gdy bohaterowie prowadzą swoje gierki i dobrze, że sobie o tym przypomniał.
A jeszcze lepiej, że zrobił to nawet w trzech odsłonach, poczynając od Smoczej Skały, poprzez Królewską Przystań, a kończąc na Winterfell. Zacznijmy od tej pierwszej, w końcu stamtąd swoje ruchy planuje zawodniczka posiadająca trzy ziejące ogniem atuty. Pytanie tylko, jak je najlepiej wykorzystać, bo wbrew pozorom opcja "puścić świat z dymem" wcale nie jest najbardziej pożądaną.
Zdaje sobie z tego sprawę Daenerys, zdają również jej doradcy, którzy słusznie zauważają, że Matka Smoków nie chciałaby raczej zostać królową popiołów. Wyobrażam sobie, że niektórzy widzowie mogą się poczuć oburzeni takim obrotem spraw (no bo jak to "wygrać, nie uciekając się do rzezi"?), ale spokojnie – rzeź z pewnością nas nie ominie, za to szczypta politycznej mądrości może tylko pomóc fabule.
Tym bardziej, że twórcy nie zapominają o wątpliwościach, nieustannie karmiąc nimi Dany, która najwyraźniej wcale nie ma stuprocentowego przekonania, co do ruchu, jaki należy podjąć. Już się wydawało, że pójdzie za radą Tyriona i Varysa (który swoją drogą udowodnił, że dobry doradca to twardy doradca, a nie przytakiwacz), gdy do gry wkroczyła Lady Olenna (Diana Rigg), a tej życiowego doświadczenia odmówić nie można. Konflikt między rządami strachu a miłości nabrał więc rumieńców, a końcowe wydarzenia odcinka z pewnością tylko podgrzeją atmosferę.
Ale o nich za chwilę, najpierw skupmy się na zapowiadanym już przed tygodniem gościu na Smoczej Skale. Tak jak przewidywano, Melisandre (plusik za rozmowę w języku valyriańskim – mała rzecz, a cieszy) odegra kluczową rolę w spotkaniu Daenerys z Jonem. Mniej przewidywalnym jest fakt, że do tego dojdzie zapewne znacznie szybciej, niż mogliśmy się spodziewać. Znając kosmiczną prędkość podróżowania po Westeros, możliwe, że już za tydzień. I powiem Wam szczerze, że dawno na nic w "Grze o tron" nie czekałem tak niecierpliwie, jak na to spotkanie, bo cóż lepiej może świadczyć o fakcie, że cała ta opowieść zmierza w konkretnym kierunku, jeśli nie zejście dwóch wątków oddalonych od siebie o lata świetlne?
Oczywiście sprawy mogą jeszcze przybrać nieoczekiwany obrót, ot choćby Jon nie zechce klęknąć (bez tej manii klękania życie w Westeros byłoby znacznie prostsze) albo Dany spojrzy ponownie na ulewę za oknem i rozsądnie stwierdzi, że lepiej zwijać się z powrotem do słonecznego Essos. Na razie jednak wszystko wskazuje na to, że przepowiednia Melisandre jednak nie jest zwykłem picem na wodę i obiecany książę lub księżniczka… nie, Tyrion ma rację, to absolutnie nie jest chwytliwe hasło.
Mniejsza jednak o przepowiednie, nadchodzące z północy zagrożenie jest realne i Jon Snow doskonale o tym wie. Dlatego szybka lektura korespondencji skłoniła go do jeszcze szybszych ruchów. Jeszcze tylko krótka chwila przy grobie (przyszywanego) ojca, udowodnienie, że ma się z nim sporo wspólnego, smutne spojrzenie na pożegnanie i można ruszać. Ach, no tak, przydałoby się jeszcze zostawić Północ w godnych rękach, zwłaszcza że sojusznicy są średnio przekonani do jego wyprawy (postawienie się Lady Mormont to bez dwóch zdań największy jak do tej pory akt odwagi ze strony Jona, wliczając w to jego śmierć). Dobrze, że pod ręką jest jedna siostra, a druga powinna się pojawić za moment.
Skoro już o Aryi (tam i ówdzie znanej jako "Arry"), to ta potwierdza moją hipotezę, że całe to Westeros to jednak musi być wielkości co najwyżej województwa. Najpierw wpada na Eda Sheerana, potem na Gorącą Bułkę (Ben Hawkey) – jest między nimi jakieś podobieństwo, nie? – a w końcu na Nymerię, która od 2. odcinka serialu zdążyła zdrowo wyrosnąć. I choć to ostatnie spotkanie nie poszło do końca po jej myśli, wyszła z tego naprawdę udana scena odbijająca w pewien sposób to, kim stała się Arya. Stanęły przed sobą zupełnie inna osoba i zupełnie inny wilkor niż na początku tej historii, pokazując, jak długą drogę przeszła bohaterka. Ładne, ale i tak po cichu liczę, że jeszcze Nymerię zobaczymy, może w jakimś dramatycznym momencie?
Tych brakować wszak nie powinno, choć na razie bardziej na południu niż północy, bo Cersei nie zamierza siedzieć bezczynnie na Żelaznym Tronie i spokojnie czekać, aż smoki Daenerys ją spopielą. Wręcz przeciwnie, na ich przybycie już się przygotowuje (tak, wiem, że jej "broń przeciwlotnicza" wygląda dość licho, ale przecież twórcy muszą wykreować chociaż iluzję, że smoki da się zabić, inaczej byłoby zbyt przewidywalnie) i podobnie jak jej przeciwniczka, zbiera wokół siebie sprzymierzeńców. Ciekawe jednak, że metod używa zupełnie innych, umiarkowaną politykę Dany zastępując ksenofobicznym straszeniem najazdem barbarzyńców ze Wschodu. Taktyka pewnie będzie skuteczna, nawet jeśli moralnie jest co najmniej wątpliwa – zresztą, jaka moralność, wiadomo przecież, o kim mówimy.
Tym sposobem dochodzimy wreszcie do końcówki, która znacznie podgrzała już i tak całkiem wysoką temperaturę odcinka. Chcieliśmy bitwy i mamy bitwę, na razie wprawdzie w skali mikro i w stylu bardziej podstępnym, niż doniosłym, ale przyznaję, że miło było zobaczyć, jak starannie układany plan w jednej chwili sypie się jak domek z kart. Tyle było debatowania i starannego przesuwania pionków po mapie, a tu nikt nie przewidział śmiałego ruchu Eurona Greyjoya, który z prawdziwym szaleństwem w oczach pozbawił świat 2/3 Żmijowych Bękarcic (Obary i Nymerii, jeśli kogoś to interesuje), a swoją bratanicę i Ellarię Sand najpewniej zamierza sprezentować Cersei.
Jasne, że nie była to sekwencja dorównująca rozmachem największym bitwom z "Gry o tron", ale trzeba przyznać, że chaotyczne starcie dwóch identycznie wyglądających grup (przypominam, że to bitwa dobrych Greyjoyów ze złymi Greyjoyami) w połączeniu z roznoszącą ekran energią Pilou Asbæka robiło odpowiednie wrażenie. Jako przystawka przed większymi atrakcjami smakowało wybornie. A w tle tego wszystkiego jest jeszcze tchórzliwy (choć w gruncie rzeczy całkiem rozsądny) Theon. Najciekawsze będą jednak tego wszystkiego konsekwencje, bo w tym momencie trudno przewidywać, by Daenerys nadal uważała obrócenie całej Królewskiej Przystani w popiół za szczególnie zły pomysł.
Chcieliśmy, żeby się działo i zdecydowanie nie powinniśmy narzekać na to, co dostaliśmy. Pewnie, że "Gra o tron" nadal jest sobą i wciska gdzieś po drodze obrzydliwe wątki, które mało kogo obchodzą (Sam walczący z "nieuleczalną" chorobą Joraha), zbędne sceny miłosne (ta z Missandei i Szarym Robakiem była przynajmniej ładna) albo nie bardzo wie, co zrobić z niektórymi postaciami, dopóki nie będą do czegoś konkretnego potrzebne (Littlefinger), ale ogólne wrażenie pozostawia po sobie jak najbardziej pozytywne. Takich odcinków jak "Stormborn" należy sobie życzyć do końca serialu jak najwięcej – dobrze napisanych i wyreżyserowanych, a przy tym pokazujących, dlaczego nie ma dziś większego telewizyjnego fenomenu niż "Gra o tron".