13 seriali, które warto nadrobić tego lata (jeden sezon)
Redakcja
16 lipca 2017, 22:02
"Ania, nie Anna" (Fot. CBC)
Ostatnio polecaliśmy seriale, które mają dwa sezony i więcej, dziś stawiamy na trochę krótsze. Oto 13 seriali, w większości nowych, które warto nadrobić – i da się to uczynić w weekend albo dwa.
Ostatnio polecaliśmy seriale, które mają dwa sezony i więcej, dziś stawiamy na trochę krótsze. Oto 13 seriali, w większości nowych, które warto nadrobić – i da się to uczynić w weekend albo dwa.
"The Good Place"
Absolutnie urocza błyskotka i może nie najlepszy serial komediowy, jaki ostatnio widzieliśmy, ale z pewnością najbardziej zaskakujący i wręcz niesamowicie pomysłowy. Do tego lekki i przyjemny, co czyni go pozycją wprost stworzoną na spędzenie z nią kilku letnich dni.
Sama tutejsza koncepcja jest wyjątkowa: oto poznajemy Eleanor (Kristen Bell), niedawno zmarłą młodą kobietę, którą w "życiu po życiu" wita niejaki Michael (Ted Danson), informując, że dzięki swojemu nienagannemu ziemskiemu żywotowi trafiła do pewnej wersji nieba, tytułowego "Dobrego Miejsca". To jest istnym kolorowym rajem, w którym nie brakuje niczego, począwszy od mrożonych jogurtów, a skończywszy na idealnie dopasowanych bratnich duszach. Jedyny problem polega na tym, że Eleanor została chyba z kimś pomylona, bo zdecydowanie nie jest chodzącym ideałem.
Ten cudowny absurd ożył na ekranie dzięki kapitalnemu wykonaniu, gromadzie oryginalnych postaci i całej masie wdzięcznych pomysłów. "The Good Place" to serial świeży, autentycznie zabawny, a na dodatek skrywający pod niewinną zabawą drugie dno, którego odkrycie z pewnością zdrowo Was zaskoczy. Patrząc na takie produkcje, odżywa wiara w inteligentne sitcomy. [Mateusz Piesowicz]
"American Gods"
Serial Bryana Fullera ("Hannibal", "Pushing Daisies"), do którego trzeba mieć trochę cierpliwości, zwłaszcza jeśli nie czytało się książki Neila Gaimana. Wraz z kolejnymi odcinkami staje się jednak jasne, o co w tym chodzi, a także kto jest kim i jak jest powiązany z resztą tego bogatego świata. Świata, w którym fantazja przenika się z rzeczywistością, a ludzkie wierzenia przybierają całkiem realne kształty. Bohaterami są bowiem personifikacje starych bogów, których imigranci z różnych krajów przywozili ze sobą do Ameryki, i nowych bogów – a właściwie bożków – którzy wygrywają, bo są oferują atrakcyjniejszą "religię". Wszyscy żyją wśród ludzi i wszyscy mają jakieś swoje cele.
A w środku tego galimatiasu za chwilę znajdzie się facet o imieniu Cień (Ricky Whittle), który tuż po wyjściu z więzienia zostaje zatrudniony przez tajemniczego Pana Wednesdaya (Ian McShane, tak dobrze obsadzony, że choćby dla niego warto zainteresować się serialem). Panowie razem podróżują przez Amerykę, unikając autostrad i zmierzając w kierunku, który tylko dla jednego z nich jest od początku do końca jasny.
Pierwszy sezon to klimatyczne wprowadzenie do wojny pomiędzy amerykańskimi bogami i zarazem metafora świata, w którym żyjemy, podbijanego przez celebrytów, wszelkiego rodzaju ekrany, coraz lepsze gadżety, coraz to nowe używki. Akcja prowadzona jest w dość powolnym tempie, tak abyśmy mieli czas bardzo dobrze ze wszystkimi się zapoznać i podziwiać po drodze widoki. "American Gods" jest wspaniale zrealizowane – przerysowane, surrealistyczne, piękne i brutalne jednocześnie – a do tego zachwyca literackimi dialogami i popisami aktorskimi.
Obsada, w której obok wyżej wymienionych panów znajdują się Emily Browning, Pablo Schreiber, Gillian Anderson, Orlando Jones czy Kristin Chenoweth, została dobrana perfekcyjnie. Wszyscy i wszystko jest tu na swoim miejscu – polecam odpalić Amazon Prime Video, gdzie dostępny jest cały 8-odcinkowy sezon, i przekonać się samemu, jak wygląda jeden z najbardziej niezwykłych, najoryginalniejszych i po prostu najlepszych seriali tego roku. [Marta Wawrzyn]
"Opowieść podręcznej"
Trudno nazwać "Opowieść podręcznej" serialem w sam raz na wakacje czy na lato, bo produkcja to z rodzaju najcięższych gatunkowo. Szokująca i powodująca ogromny dyskomfort historia, przy której oddzielający nas od wydarzeń ekran wydaje się wyjątkowo lichą barierą. Twórcy adaptacji powieści Margaret Atwood zabrali nas bowiem do świata będącego urzeczywistnieniem wizji rodem z najgorszego koszmaru. Tym bardziej przerażającego, że nie całkowicie fantastycznego, ale sięgającego po pomysły do rzeczywistości i przedstawiającego ją w krzywym zwierciadle.
Serial Hulu zabiera nas do nieodległej przyszłości, w której kobieta stała się rzeczą. Pozbawionym praw i przynależącym do swego właściciela przedmiotem, z którym ten może postępować, jak tylko zechce. Nawet w tym świecie są jednak ludzie, którzy mają jeszcze gorzej od innych. Podręczne, bo o nich mowa, to grupa kobiet, których jedynym przeznaczeniem jest rodzenie dzieci swoim panom, którzy gwałcą je w majestacie prawa, podpierając się religijnym fanatyzmem. Brzmi strasznie, a wygląda jeszcze gorzej w szczegółach, których serial nam nie oszczędza.
Sposób funkcjonowania totalitarnego państwa poznajemy oczami Offred (Elisabeth Moss), jednej z podręcznych, która zachowała w pamięci dawne życie, ale pogodziła się z tym, że nie ma do niego powrotu. Historia jej i innych jej podobnych składa się na serial ciężki, zdecydowanie nienadający się na maraton, ale wart każdej spędzonej przy nim minuty. Odkrywający nowe warstwy horroru, gdy wydaje się, że widzieliśmy już je wszystkie, a przy tym emocjonujący, niesamowicie wyglądający i fenomenalnie zagrany. Pozycja obowiązkowa – dziesięć odcinków 1. sezonu znajdziecie w ShowMaksie. [Mateusz Piesowicz]
"Riverdale"
W naszym wieku niby nie wypada już oglądać seriali młodzieżowych, ale "Riverdale" to jedna z tych produkcji, które lubimy i którym jesteśmy w stanie sporo wybaczyć. Wszystko dlatego, że ma swój klimat, fajną ekipę i potrafi bawić się popkulturowymi referencjami w inteligentny sposób. Już same tytuły odcinków nawiązują do kultowych filmów, a w treści były odniesienia m.in. do "Mad Men" czy "San Junipero". Ale to tylko początek atrakcji.
"Riverdale" dobrze łączy w sobie elementy kultowego komiksu o Archiem z klasycznym amerykańskim high school drama i sporą dawką suspensu, która sprawiła, że serial często określany jest mianem Teen Peaks. Fabuła jest wciągająca i nawet jeśli momentami zalatuje operą mydlaną, to stara się nie obrażać inteligencji widza w żadnym wieku. Małomiasteczkowy klimat z mroczną nutką wyróżnia "Riverdale" spośród dziesiątek plastikowych produkcji dla młodzieży. Młoda obsada daje radę, a rodziców grają m.in. Mädchen Amick i Luke Perry.
Każdy tu znajdzie dla siebie coś miłego, choć oczywiście to nie jest jedna z tych produkcji, przy których zaleca się myślenie. To typowe guilty pleasure – serial, któremu pewne wady łatwo się wybacza, bo dostarcza przyjemnej rozrywki, kiedy już nie jesteśmy w stanie oglądać czegoś ambitnego. 13 odcinków, dostępnych na Netfliksie, wystarczy tak naprawdę na kilka letnich wieczorów. Tylko nie zapomnijcie o dobrym drinku! [Marta Wawrzyn]
"Ania, nie Anna"
Klasyka w nowym wydaniu? To nie zawsze musi się sprawdzić, a w przypadku netfliksowej adaptacji "Ani z Zielonego Wzgórza" obawy wydawały się całkiem uzasadnione. Bo co właściwie nowego można powiedzieć w historii sympatycznego rudzielca, która na ekrany była przenoszona już wielokrotnie w bardzo różnych wersjach? Osoba twórczyni, Moiry Walley-Beckett, pracującej wcześniej m.in. przy "Breaking Bad" też jakoś nie do końca tu pasowała. A jednak efekt przerósł nasze oczekiwania.
Dostaliśmy bowiem serial zarówno idealnie oddający ducha literackiego pierwowzoru, jak i perfekcyjnie dopasowany do współczesnej telewizyjnej rzeczywistości. Nie ma mowy o żadnej serialowej ramotce nieprzystającej do dzisiejszych czasów. "Ania, nie Anna" to świetna adaptacja, która powinna się spodobać i miłośnikom książki, i tym, którzy się do nich nie zaliczają. Historia rezolutnej Ani Shirley, sieroty, która przypadkowo trafia pod opiekę rodzeństwa Maryli i Mateusza Cuthbertów urzeka prostotą, urokiem osobistym oraz porcją gwarantowanych emocji i wzruszeń.
Jest tu miejsce na znany z kart powieści humor i ciepło, ale znajdzie się też trochę mroczniejszych klimatów, a nawet feministycznego zacięcia. Ta zaskakująca mieszanka sprawdza się na ekranie wprost wyśmienicie, w dużej mierze dzięki odtwórczyni tytułowej roli, czyli Amybeth McNulty. Młoda aktorka to jedno z niewątpliwych odkryć tego sezonu, wnosząca do roli tyle pozytywnej energii i zapału, że lubi się jej Anię od pierwszego wejrzenia. Tak samo jak cały serial, który polecamy każdemu i życzymy sobie więcej takich adaptacji. [Mateusz Piesowicz]
"Top of the Lake"
Jeśli Elisabeth Moss to dla Was tylko Peggy z "Mad Men" i Offred z "Opowieści podręcznej", koniecznie zerknijcie na "Top of the Lake". Zwłaszcza że za kilkanaście dni (a w Polsce pod koniec lata w Ale kino+) serial powróci po ponad czteroletniej przerwie z nową historią kryminalną, dziejącą się w Australii, i tą samą główną bohaterką, det. Robin Griffin, graną przez Moss.
Dotychczas ukazał się tylko jeden sezon, liczący 6 odcinków (do obejrzenia na Netfliksie) i opowiadający historię zaginięcia ciężarnej 12-latki na nowozelandzkiej prowincji. "Top of the Lake" dzieje się w miejscu niezwykłym i jest tak wspaniale nakręcone, iż można odnieść wrażenie, że oto znaleźliśmy się w raju. To jednak ułuda, bo historia stworzona przez Jane Campion, reżyserkę "Fortepianu", nie ma nic z wspólnego z miłą bajką. To mroczna opowieść o mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet, i kobietach, które robią co trzeba, by przetrwać.
To też jeden z tych kryminałów, które świetne wiedzą, jak budować klimat. Powolne tempo akcji, oniryzm i niezwykła nowozelandzka przyroda w roli dodatkowego bohatera sprawiają, że "Top of the Lake" działa na widza w iście hipnotyzujący sposób, tak jak dawne "Twin Peaks". A nagrodzona Złotym Globem kreacja Elisabeth Moss to coś bez mała wybitnego. Warto zobaczyć, co się wydarzyło w Laketop, i powrócić do serialu, kiedy ten przeniesie się do Sydney. [Marta Wawrzyn]
"Legion"
Nudzą Was powtarzalne komiksowe seriale? Nie rozróżniacie już ubranych w pstrokate stroje bohaterów produkcji CW, a marvelowskie uniwersum Netfliksa nie wciąga tak, jak powinno? Jest na to rozwiązanie, a nazywa się "Legion". Serial FX to luźna ekranizacja jednej z wielu historii rozgrywających się w świecie X-Menów, ale przede wszystkim rzecz wymykająca się prostym klasyfikacjom.
Stoi za tym wszystkim Noah Hawley, czyli twórca "Fargo", który już tam udowadniał, że wyobraźnię ma wyjątkową bujną. Jednak dopiero w tym przypadku mógł całkiem porzucić jej wodze i stworzyć serial pod każdym względem wyjątkowy. Poczynając od fabuły, której daleko do zwykłej komiksowej opowieści, a kończąc na widowiskowej realizacji mieszającej style, gatunki i tonacje w jeden szalony miks.
W gruncie rzeczy to jednak całkiem prosta historia niejakiego Davida Hallera (znakomity Dan Stevens), któremu od lat wmawiano, że wszystko, co mu się przydarza, to objaw choroby psychicznej. A co jeśli głosy i obrazy w jego głowie to nie schizofrenia, ale coś zupełnie innego, a sam David jest nie dość, że zupełnie zdrowy, to jeszcze jedyny w swoim rodzaju?
Odpowiedzieć, co dokładnie jest tu prawdą i w jakim stopniu to jednak nie taka prosta sprawa, bo "Legion" porzuca klasyczną narrację na rzecz kontrolowanego audiowizualnego chaosu, który w równym stopniu oszałamia, zachwyca i emocjonuje. A także daje piekielnie dużo satysfakcji. Polecamy i to bardzo, ostrzegając jednocześnie, że zbyt duża dawka tego szaleństwa może się odbić na Waszym zdrowiu psychicznym. [Mateusz Piesowicz]
"Wielkie kłamstewka"
Obsypany nominacjami do Emmy miniserial HBO, który prawdopodobnie będzie miał kontynuację, choć początkowo jej nie planowano. Wszystko dlatego, że kryminalna historia z twistem, połączona z opowieścią o silnych kobiecych charakterach, zrobiła większą furorę, niż się spodziewano. A grające główne role Reese Witherspoon i Nicole Kidman, które serial także produkują, są tym po prostu zachwycone.
"Wielkie kłamstewka" to adaptacja książki Liane Moriarty, opowiadającej o matkach z eleganckiego przedmieścia, które pod idealnymi makijażami skrywają tysiące mniejszych i większych sekretów. Skądś już to znamy, w jakiejś wersji już to widzieliśmy albo czytaliśmy – a jednak serial HBO był w stanie wydobyć z tej opowieści coś więcej. Bohaterki "Wielkich kłamstewek" to kobiety z krwi i kości, tym bardziej prawdziwe, im bardziej zagłębiamy się w ich dramaty.
To zasługa znakomitych wykonawczyń – Reese Witherspoon, Nicole Kidman, Shailene Woodley, Laury Dern i Zoë Kravitz, wspieranych przez silną męską ekipę z Alexandrem Skarsgårdem na czele i rewelacyjne dzieciaki, wśród których wyróżnił się Iain Armitage jako mały Ziggy. Za kulisami zresztą też nie brak wyśmienitych nazwisk – scenariusz napisał telewizyjny weteran David E. Kelley, a reżyserem jest Jean-Marc Vallée ("Dzika droga").
Wszyscy ci wspaniali ludzie stworzyli 7-odcinkowe małe dzieło (całość do obejrzenia w HBO GO), od którego trudno się oderwać. "Wielkie kłamstewka" tak sprytnie łączą zalety subtelnego dramatu, skupiającego się na ludzkich emocjach, z nietypową historią kryminalną (nie wiadomo nie tylko, kto zabił, ale i kto jest ofiarą), że trudno jest się powstrzymać przed pochłonięciem całości w kilka wieczorów. [Marta Wawrzyn]
"Konflikt: Bette i Joan"
Kolejny projekt Ryana Murphy'ego to jeszcze jedna po "American Horror Story" i "American Crime Story" antologia, tym razem skupiająca się na gwiazdorskich konfliktach, które śledził cały świat. Na pierwszy ogień poszły hollywoodzkie diwy z okresu kina klasycznego, czyli Bette Davis (Susan Sarandon) i Joan Crawford (Jessica Lange), słynące w równym stopniu ze swego talentu, co wzajemnej niechęci.
Niechęć to jednak mało powiedziane, bo panie się zdecydowanie nie znosiły, co odbijało się zarówno na ich życiu prywatnym, jak i zawodowym. Serial portretuje różne oblicza bohaterek, za punkt wyjścia przyjmując okres, w którym obydwie aktorki spotkały się na planie filmu "Co się zdarzyło Baby Jane?". Nie jest to jednak tylko opowieść o ich niezdrowej rywalizacji, ale także, a może nawet przede wszystkim historia dwójki kobiet okrutnie potraktowanych przez show biznes.
Brzmi to jak temat wprost stworzony dla Murphy'ego i rzeczywiście tak jest. "Feud" to istny festiwal teatralnych gestów i efektownej realizacji, ale tym razem kryje się pod tym wszystkim naprawdę intrygująca treść. Bette i Joan nie są tu bowiem plastikowymi figurami, ale zadziwiająco prawdziwymi kobietami, których lęki, żale i nadzieje są bardzo ludzkie. Czasem się im kibicuje, czasem się ich nie cierpi, ale zawsze łatwo je zrozumieć. W równej mierze co scenariusza jest to zasługą genialnych kreacji Susan Sarandon i Jessiki Lange, więc nawet jeśli barwne Hollywood z lat 60. to nie Wasza bajka, dla nich warto ten serial sprawdzić. [Mateusz Piesowicz]
"Seria niefortunnych zdarzeń"
Na seriale Netfliksa ostatnio częściej narzekamy, niż chwalimy, ale to akurat jest jedna z najcudniejszych perełek minionego sezonu. Kultowe książki Lemony'ego Snicketa, opowiadające o tułających się po absurdalnym świecie sierotach o nazwisku Baudelaire, doczekały się adaptacji, na jaką od dawna zasługiwały – pysznie napisanej, wspaniale przestylizowanej i mającej w sobie coś takiego, że widz od razu kupuje cały ten przerysowany świat i zaczyna przejmować się losami małych bohaterów, na których spadają kolejne nieszczęścia.
A trzeba powiedzieć, że rzecz jest mocno surrealistyczna, bo trójka dzieciaków – Wioletka, Klaus i malutka dziewczynka zwana Słoneczkiem – jest po śmierci rodziców przerzucana od jednego absurdalnego dorosłego do drugiego, nie wiadomo jakim cudem zachowując wolę przetrwania i zdrowy rozsądek. Jedni dorośli są z gruntu źli, jak paskudny Hrabia Olaf (Neil Patrick Harris), polujący na spadek dzieci. Inni – naiwni, zajęci sobą i kompletnie nieświadomi tego, co się dzieje. A dzieciaki uparcie wędrują po tym świecie, licząc, że w końcu będzie lepiej.
"Seria niefortunnych zdarzeń" to w dużej mierze Neil Patrick Harris Show – broadwayowski aktor tańczy, śpiewa i przebiera się na tysiąc sposobów, bawiąc się swoją zdrowo przerysowaną rolą. Na drugim biegunie mistrzem jest Patrick Warburton, który ze śmiertelną powagą, jako Lemony Snicket, narrator całej historii, opowiada nam o kolejnych nieszczęściach spotykających małych Baudelaire'ów. Świetnie wypadają także Joan Cusack, Aasif Mandvi czy Don Johnson, z których każde w jakiś sposób przyczynia się do niedoli dzieci, niekoniecznie to planując.
Humor, surrealizm, pomysłowe kostiumy i świetnie zrobiona scenografia stanowią razem wyjątkową całość, tworząc jedyny w swoim rodzaju świat. Ale serial pochłania się jednym tchem z innego powodu – bo wypchany jest po brzegi niecodziennymi zdarzeniami, które w jakiś sposób łączą się ze sobą, czyniąc z trójki sierot centrum tajemniczego spisku. Pierwsze 8 odcinków wystarczy, aby dać jakieś pojęcie tego, co się święci – i gwarantuję, że pochłoniecie je w kilka dni, po czym będziecie niecierpliwie czekać na ciąg dalszy. [Marta Wawrzyn]
"This Is Us"
Niespodziewany hit telewizji NBC, udowadniający, że proste i dobrze opowiedziane historie obyczajowe nadal mają rację bytu w ramówkach zdominowanych przez powtarzalne sitcomy i procedurale. "This Is Us" niby nie robi niczego nadzwyczajnego, prezentując zwykłą, rodzinną opowieść jakich wiele, a jednak jest na swój sposób porywające, oferując cały wachlarz emocji zaklętych w zwyczajnych ludzkich relacjach.
Bo i o nic innego tu nie chodzi. Mamy grupę bohaterów, których dokładnych relacji nie będę tu zdradzał, by nie psuć początku serialu tym, którzy go nie widzieli, więc powiedzmy po prostu, że są ze sobą blisko związani. Reszta jest natomiast historią jednocześnie całkiem zwykłą i zarazem w każdym calu wyjątkową. To opowieść skupiająca się na emocjach i trafiająca w czułe punkty widzów, ale absolutnie nie przesłodzona i sztuczna.
Także dzięki świetnemu zespołowi aktorskiemu (m.in. Sterling K. Brown, Mandy Moore, Milo Ventimiglia), bo każdy tutaj stworzył co najmniej dobrą kreację, ożywiając postaci, na które gdzie indziej pewnie nawet byśmy nie zwrócili uwagi. Tutaj pasują idealnie, w zestawie z pomysłowym scenariuszem dając nam historię z rodzaju takich, od których współczesna telewizja stara się raczej uciekać. Jak pokazuje przykład "This Is Us", niesłusznie. [Mateusz Piesowicz]
"Better Things"
Pamela Adlon dostała w czwartek zasłużoną nominację do Emmy za "Better Things", co mi przypomniało, że zeszłej jesieni jej serial nie został na Serialowej doceniony tak jak powinien. Prawda jest taka, że w natłoku świetnych komediodramatów o zwyczajnym życiu mamy tendencje do polecania tych, z którymi bardziej się utożsamiamy i które najlepiej opisują nas samych.
Tym razem więc chcielibyśmy dla odmiany polecić serial o 50-letniej aktorce, która wychowuje samotnie trzy córki, dużo pracuje, czasem spotyka facetów, ma sprawiającą dodatkowe kłopoty matkę i każdego dnia stara się wszystko ogarniać najlepiej, jak tylko może. "Better Things" to ciepła opowieść o codzienności, która potrafi być przytłaczająca, dobijająca i wkurzająca, ale koniec końców okazuje się tego warta. To historia o kobiecie, jakie spotykamy każdego dnia – nie żadnej wielkiej heroinie, tylko zwykłej matce, która nauczyła się radzić sobie sama z tysiącem rzeczy naraz.
A ponieważ tą matką jest Pamela Adlon, którą w pisaniu scenariusza i reżyserowaniu wspiera Louis C.K., powstał serial z pazurem. Kobieca ekipa "Better Things" ma siłę, a sama Pamela ma też ogromną charyzmę, która potrafi przenosić góry. Serial ma słabsze momenty i widać, że jeszcze szuka swojego głosu, ale nadrabia to urokiem, charakterem i takimi "drobiazgami", jak ścieżka dźwiękowa, która nieraz Was zaskoczy. [Marta Wawrzyn]
"Wataha"
Polski rodzynek w zestawieniu, czyli rzecz na naszych łamach dość wyjątkowa. Nie mogliśmy jej jednak pominąć, wszak jesienią tego roku "Wataha" od HBO wraca na ekrany po trzyletniej przerwie, jest więc idealna okazja, by sobie tę opowieść przypomnieć. Zwłaszcza że w rodzimym serialowym krajobrazie to produkcja zdecydowanie się wyróżniająca.
Rzecz dzieje się na pograniczu polsko-ukraińskim w Bieszczadach, a bohaterami są oficerowie Straży Granicznej na czele z Wiktorem Rebrowem (Leszek Lichota), który zostaje wplątany w poważną intrygę i oskarżony o zbrodnię, której nie popełnił. Trzeba uczciwie przyznać, że pod względem fabularnym "Wataha" nie odkrywa Ameryki, opowiadając wciągającą, ale też nie jakoś szczególnie oryginalną kryminalną historię. Siła serialu tkwi jednak w jedynym w swoim rodzaju klimacie, jakiego Bieszczady dostarczają w ilościach hurtowych. Scenariuszowe braki nadrabiane są więc z nawiązką.
I pewnie dalej będą, choć oczywiście liczymy na to, że po trzech latach (w serialu również będziemy mieli przeskok czasowy) "Wataha" wróci w lepszej formie. Bo że prezentować się będzie nadal znakomicie, to już pewnik, wszak tym razem akcja rozgrywać się będzie zimą, więc atrakcje wizualne są zagwarantowane. Zanim jednak będziemy się zachwycać zaśnieżonymi lasami, warto przypomnieć sobie pierwszą odsłonę serialu. Cały, sześcioodcinkowy sezon znajdziecie w HBO GO. [Mateusz Piesowicz]