Wyścig absurdów. "Tour de doping" – recenzja komedii HBO w rewelacyjnej obsadzie
Mateusz Piesowicz
13 lipca 2017, 20:02
"Tour de doping" (Fot. HBO)
Nieważne, czy jesteście zapalonymi miłośnikami kolarstwa, czy Tour de France kojarzycie co najwyżej z filmików z wypadkami na trasie. Prześmiewczy film twórców "Siedmiu dni w piekle" rozbawi Was do łez.
Nieważne, czy jesteście zapalonymi miłośnikami kolarstwa, czy Tour de France kojarzycie co najwyżej z filmików z wypadkami na trasie. Prześmiewczy film twórców "Siedmiu dni w piekle" rozbawi Was do łez.
Pamiętacie jeszcze film o najdłuższym meczu w historii tenisa, w którym Andy Samberg i Kit Harington toczyli na Wimbledonie zdający się nie mieć końca pojedynek? Jeśli tak i macie ochotę na coś utrzymanego w podobnie absurdalnym tonie, to mamy dobrą wiadomość: ekipa stojąca za "Siedmioma dniami w piekle" wróciła z nową produkcją, tym razem biorąc na szyderczy warsztat kolarstwo i wstrząsające nim dopingowe afery, które szokowały cały sportowy świat.
Wszystkie one są jednak niczym w zestawieniu z tym, co działo się w haniebnym 1982 roku na trasie najsłynniejszego kolarskiego wyścigu świata. Wtedy to na starcie Tour de France stanęło 170 uczestników, z których ogromna większość została przyłapana na stosowaniu niedozwolonych środków i wykluczona z zawodów. A to wszystko zaczęło się od dziwnej reklamy fińskich kart kredytowych. Zaraz, co?
Aby dowiedzieć się, co jedno ma wspólnego z drugim, trzeba obejrzeć "Tour de doping" (premiera w HBO 17 lipca, już teraz film jest dostępny w HBO GO) – absolutnie cudowną, utrzymaną w stylu mockumentary komediową perełkę, w której reżyser Jake Szymanski, scenarzysta Murray Miller i Andy Samberg ponownie połączyli siły, by wyśmiać sportowe dokumenty przy pomocy parady barwnych postaci, wymyślnych peruk i zestawu żartów o penisach. Znający poprzednie dzieło tej trójki wiedzą doskonale, o jaki rodzaj humoru chodzi i że zamiast subtelnego chichotu trzeba się szykować raczej na solidny rechot. Żadna to wada, zwłaszcza że całość trwa tylko 40 minut i po prostu świetnie spełnia swoje zadanie, nie pozwalając ani na chwilę przestać się śmiać.
Trudno o to, gdy ekran zapełniają bohaterowie, którzy mogliby rywalizować prędzej w wyścigu absurdów niż kolarskim. Obok Samberga, wcielającego się w białego Nigeryjczyka Marty'ego Hassa, kolarzy grają Orlando Bloom, John Cena, Daveed Diggs i Freddie Higmore, prześcigając się na idiotyzmy i nie pozwalając mi za dużo o sobie napisać, by nie psuć Wam zabawy spoilerami. Wspomnę jeszcze tylko, że umieszczenie akcji 35 lat temu ma swoje konkretne powody, a jednym z nich jest możliwość zatrudnienia innych aktorów w rolach starszych wersji kolarzy. Samo ich pojawienie się na ekranie to wystarczający powód do ryknięcia śmiechem. Nie sprawdzajcie nazwisk w obsadzie, a gwarantuję, że zdziwicie się, jak perfekcyjnie trafił Samberg, obsadzając starszego siebie.
A na tym gwiazdorska parada się nie kończy, bo "Tour de doping" jest obsadzony chyba jeszcze mocniej niż "Siedem dni w piekle". Drobne epizody i nieco większe role mają tu m.in. Kevin Bacon, Mike Tyson, Maya Rudolph, Adewale Akinnuoye-Agbaje, J.J. Abrams, Will Forte czy Phylicia Rashad, będąc albo fałszywymi kolarskimi (i nie tylko) ekspertami, albo czysto komicznymi postaciami, równie bzdurnymi jak tematy, na które się wypowiadają. Film nie daje ani chwili wytchnienia, co rusz atakując nowymi gagami, czy to z trasy wyścigu (by nadać im archiwalny charakter nakręcono je kamerami w systemie Betamax i VHS), czy ze współczesnych dokumentalnych fragmentów.
Absolutnymi perełkami są występy Jamesa Marsdena jako poważnie relacjonującego bezsensowny wyścig dziennikarza Rexa Honeycuta oraz Nathana Fieldera w roli specjalisty od dopingu z kamienną twarzą wymieniającego wszystkie zakazane specyfiki, począwszy od EPO, a skończywszy na wywarze z hormonu z małpich jąder. Dodajmy jeszcze do tego narratora całości, którym ponownie został Jon Hamm i kilka uroczych przerywników (jest choćby animowana historyjka o czerwonych krwinkach), a otrzymamy 40 minut po brzegi wypełnione atrakcjami.
Posiada ta historia całkiem konkretne fabularne ramy zawarte w opowieści o piątce rywalizujących kolarzy, ale rzecz jasna wszystko jest tu tylko pretekstem do wyśmiania każdego możliwego aspektu sportowej rzeczywistości. Znajdą się zarówno inteligentne dowcipy celnie punktujące kolarstwo (nie tylko oszustwa, ale też monotonię, funkcjonujące tam stereotypy i próby nadania wszystkiemu doniosłości), jak i takie kompletnie przerysowane czy nawet szczeniackie. Zawsze jednak podane z wdziękiem zamieniającym nawet największą głupotę w coś szczególnego. Bo jak nie uśmiechnąć się, słysząc poważny głos informujący, że "backflipy to rzadkość, ale się zdarzają"?
Ma jednak "Tour de doping" swoją niespodziewanie kontrowersyjną stronę i wcale nie mam tu na myśli kilkukrotnie wydostających się na wolność męskich genitaliów. Powracającym gagiem w filmie jest obecność Lance'a Armstronga, wypowiadającego się "anonimowo" na temat dopingu. Jakkolwiek sporym wyczynem twórców musiało być namówienie byłego kolarza do tego występu i bywa on obiektywnie zabawny, pozostawia to po sobie pewien niesmak. Armstrong to postać tak skompromitowana, że można jego pojawienie się odebrać jako swego rodzaju próbę odwrócenia kota ogonem – patrzcie, żartuję sobie, nic się nie stało! Może to po prostu dystans do siebie albo wręcz swoista odwaga, ale w tym kontekście próba to zupełnie nietrafiona, bo wychodzi Amerykanin na jeszcze większego cynika niż do tej pory.
Pomijając jednak ten wątpliwy aspekt, trudno filmowi HBO cokolwiek zarzucić. Hasło "ogień, dynamizm, onanizm", jak określił wyścig jeden z tutejszych bohaterów, pasuje do "Tour de doping" jak ulał. To pozbawiona hamulców komediowa jazda bez trzymanki, która za nic ma ograniczenia, zasady i dobry gust, oferując zamiast nich czystą radochę – może i w większości bezmyślną, ale niewątpliwie bardzo pomysłową.