Które seriale warto oglądać? Oceniamy czerwcowe nowości
Redakcja
12 lipca 2017, 13:02
"Gypsy" (Fot. Netflix)
W czerwcu premierę miało zaledwie kilka serialowych nowości, w tym jedna perełka – netfliksowe "GLOW". Oceniamy produkcje, które wystartowały w zeszłym miesiącu.
W czerwcu premierę miało zaledwie kilka serialowych nowości, w tym jedna perełka – netfliksowe "GLOW". Oceniamy produkcje, które wystartowały w zeszłym miesiącu.
"Blood Drive"
Grindhouse'owe szaleństwo, które w Polsce można oglądać na ShowMaksie, wyglądało na całkiem przyjemną – choć oczywiście kompletnie głupią – rozrywkę na lato. Od serialu, opowiadającego o wyścigu autami napędzanymi ludzką krwią w postapokaliptycznej "przyszłości", nie oczekiwałam niczego więcej i oglądając pilota, miałam wrażenie, że te oczekiwania, czy też ich brak, zostały spełnione. Po kolejnym odcinku wrażenie niestety było już znacznie gorsze.
Kompletnie pokręcony pomysł działa, ale raczej na krótką metę. Świetna jest oczywiście stylistyka, klimat, muzyka itp., a i poczucie humoru twórców potrafi przybierać interesujące oblicza. Bardzo dobrze wypada Colin Cunningham w roli Juliana Slinka, fantastycznie przestylizowanego i skrywającego niejedną tajemnicę organizatora szalonego wyścigu. Na drugim planie jest zresztą więcej postaci z charakterem.
Problem mam jednak z pierwszym planem. Duet składający się z ostrej jak brzytwa dziewczyny o imieniu Grace (Christina Ochoa), która oczywiście ma swoją szlachetną stronę, i Arthura (Alan Ritchson), sztywnego, nudnego i kompletnie bezpłciowego gliniarza, po prostu mnie usypia. Nie jestem ciekawa, czy to wygrają, kto z nich przeżyje, a kto nie, i jak rozwinie się wątek korporacyjnego spisku. Gdyby to była złożona z kilku odcinków, zamknięta miniseria, pewnie bym to kupiła, tak jak kupiłam "Grindhouse" duetu Quentin Tarantino i Robert Rodriguez. Na cały sezon – a tym bardziej kolejne – szkoda mi czasu, bo jeśli poświęcam na coś dziesięć godzin, to lubię myśleć, że ma to jakąś wartość. [Marta Wawrzyn]
"Claws"
Spory zawód, bo lubię kobiece ekipy, zwłaszcza w komediodramatach z pomysłem. "Claws" niewątpliwie do takowych się zalicza, gorzej niestety z wykonaniem. Rzecz się dzieje na Florydzie, a bohaterkami są panie pracujące w wyjątkowo kiczowatym salonie manikiuru, uwikłanym w konszachty z mafią. W fantastycznej ekipie serialu znajdują się Niecy Nash, Carrie Preston i Judy Reyes, a także grający totalnie przerysowanego gangstera Dean Norris. Teoretycznie to powinno wystarczyć, żeby wyszło coś w miarę dobrego.
W praktyce "Claws" lepiej chyba prezentowało się na papierze niż w rzeczywistości. Twórcy wrzucili bardzo dużo do jednego worka – jest tu trochę filmu gangsterskiego czy też jego pastiszu, trochę poważnego dramatu, trochę komedii o kobietach 'a la "Orange Is the New Black". Bohaterowie są wyraziści, czasem aż za bardzo, nie brak akcji i szalonych pomysłów, a jednak nie ogląda się tego z przyjemnością. "Claws" jest tak przesadzone, że aż dalekie od wiarygodnego. Brakuje chemii w obsadzie, dobrych dialogów, żartów na jako takim poziomie i czegokolwiek, co by to szaleństwo ze sobą spajało.
Na ekranie panuje chaos, autentyczności w tym wszystkim nie ma za grosz i tylko szkoda aktorów, którzy robią, co mogą, żeby wycisnąć maksimum ze swoich mocno przerysowanych ról. Mam wrażenie, że z "Claws" nie tak trudno byłoby zrobić wdzięczny serial, ale pierwszy odcinek na tyle mnie odstraszył, że nie miałam ochoty sprawdzać, czy dalej przypadkiem nie jest trochę lepiej. [Marta Wawrzyn]
"GLOW"
Zdecydowanie najlepsza nowość czerwca i kolejny netfliksowy strzał w dziesiątkę, który na pierwszy rzut oka nie miał prawa się udać. Sami przyznacie, ze serial wzorowany na programie o kobiecym wrestlingu z lat 80. przybrany wszystkim, co w tamtym okresie najbardziej jaskrawe i utaplane w bezguściu, brzmi jak największy kicz pod słońcem. I "GLOW" rzeczywiście nim jest, bo neony, spandex, brokat i cały ten krzykliwy urok wręcz z niego biją – to jednak tylko powierzchnia.
Bo "GLOW" to kapitalna, wielowarstwowa historia, która pod płaszczykiem głupiutkiej komedyjki skrywa bardzo inteligentną opowieść o kobietach udowadniających sobie i światu, że można jednocześnie tworzyć stereotypy i spektakularnie je obalać. To serial, w którym "girl power" zyskuje całkiem dosłowne znaczenie, ale tutejszy feminizm podano w sposób daleki od schematycznego. "GLOW" na pierwszym planie stawia bowiem swoje bohaterki, wychodząc ze słusznego założenia, że aby slogany ożyły, muszą stanąć za nimi ludzie z krwi i kości.
Serial Netfliksa takich postaci posiada aż nadto, praktycznie każdej poświęcając przynajmniej trochę miejsca, byśmy mogli zrozumieć, co pchnęło je do decyzji o wzięciu udziału w czymś tak tandetnym. Gdzieś pomiędzy pozorowanymi starciami w ringu buduje nieraz bardzo skomplikowane charaktery o niejednoznacznych motywacjach i trudnych wzajemnych relacjach. Na pierwszym planie błyszczą znakomite Alison Brie i Betty Gilpin, ale wyrazistych kreacji jest znacznie więcej, także po męskiej stronie, gdzie prym wiedzie Marc Maron. Dzięki nim i mnóstwie innych zalet, "GLOW" to prawdziwa perełka, której przegapić pod żadnym pozorem nie wolno. [Mateusz Piesowicz]
"Gypsy"
Typowy przykład potworka, który przebrał się w szaty telewizji jakościowej i udaje, że jest to w porządku. W telewizji kablowej coś takiego jak "Gypsy" zostałoby odrzucone po fatalnym pilocie, który jest schematyczny, niemiłosiernie się wlecze i nie wykazuje jakichkolwiek cech wciągającego serialu. Netflix zamówił 10 odcinków, nie wiadomo po co.
Serial z Naomi Watts w roli głównej i reżyserką "50 twarzy Greya" za kamerą promowano jako seksowny thriller o nowojorskiej terapeutce, która przekracza granice, wdając się w niedopuszczalne relacje z bliskimi swoich pacjentów. W rzeczywistości to okropnie nudny dramat obyczajowy, odhaczający wszystkie największe banały jeden po drugim i zawierający nutkę psychologii na poziomie podstawowym.
Najgorsze nie jest to, że "Gypsy" jest głupie. Gdyby nie wstydziło się swoich związków z "Greyem", mogłoby spokojnie przejść jako lekko tandetna, ale w sumie przyjemna rozrywka na lato. Niestety, twórcy postawili na śmiertelnie poważne podejście i wmawianie nam, że mają coś do powiedzenia. Efekty są koszmarne, a na dodatek problemy "Gypsy" nie kończą się na słabym scenariuszu i dialogach jak z podręcznika dla początkującego scenarzysty. Zawodzi tu wszystko, na czele z chemią pomiędzy aktorami. Tak sztucznego lesbijskiego romansu jak tutaj nie widziałam chyba nigdzie. Brawo, Netfliksie, brawo, Naomi Watts! [Marta Wawrzyn]
"I'm Dying Up Here"
Lista seriali znajdujących się w szufladzie z napisem "zapowiadało się dobrze, ale…" powiększyła się o kolejny tytuł. I jest to sprawa dość bolesna, bo "I'm Dying Up Here" (w HBO GO znajdziecie go pod tytułem "Umrzeć ze śmiechu") miało naprawdę spore szanse pozytywnie zapisać się w naszej pamięci. Zamiast tego będzie niestety tylko jeszcze jednym serialem, o którego istnieniu przypomnę sobie może przy tworzeniu jakiegoś rodzaju rankingu rozczarowań.
Produkcja Showtime jest bowiem nudnawym i okropnie rozwleczonym zestawem banałów na temat ciężkiego życia stand-upera, który nie ma na siebie nawet pół oryginalnego pomysłu. No, może poza faktem, że akcję umiejscowiono w latach 70. w Los Angeles, gdzie rozpoczęły się kariery wielu scenicznych legend. "I'm Dying Up Here" umieszcza jednak prawdziwe postaci co najwyżej w tle, skupiając się na gromadzie fikcyjnych bohaterów, których stereotypowe problemy znajdują równie schematyczne rozwiązania w paradzie ładnie wyglądających sekwencji, które wyparują Wam z głowy jeszcze przed napisami końcowymi.
Bohaterowie wszem i wobec ogłaszają, jak to dobry komik musi się otworzyć na scenie przed widownią, lecz z tej niewątpliwie słusznej rady nie korzystają sami twórcy serialu (wśród których jest m.in. Jim Carrey). Szczerze nie wygląda tu praktycznie nic, bo na ekranie rządzą szablony i postaci-wydmuszki, których losy przedstawiono w czarno-białych barwach. Szkoda, bo udało się tu zebrać całkiem sympatyczną obsadę (Melissa Leo, Andrew Santino, Ari Graynor i inni), która aż się prosi, by móc zagrać w czymś więcej, niż banalnej, podnoszącej na duchu historyjce, niemającej praktycznie nic nowego do powiedzenia. [Mateusz Piesowicz]
"Riviera"
Sporo sobie obiecywałem po tym tytule, licząc, że dostanę serialowy blockbuster w stylu "Nocnego recepcjonisty", czyli rozrywkę w sam raz na lato. I rzeczywiście, pod pewnymi względami produkcja Sky Atlantic spełnia pokładane w niej nadzieje – jest bogactwo, które zwykły śmiertelnik może co najwyżej pooglądać w telewizji, są urzekające widoki Riwiery Francuskiej, jest kilka głośnych nazwisk w obsadzie (Julia Stiles, Iwan Rheon, Lena Olin), jest wreszcie letnia fabuła zawierająca tajemniczą śmierć i aferę kryminalną na dużą skalę. Nie ma tylko emocji i zabawy.
A elementy to w całej układance kluczowe, bo choć oglądanie skąpanego w słońcu Lazurowego Wybrzeża i jego pławiących się w luksusie mieszkańców ma niewątpliwy urok, nie jest czymś, co zapewni rozrywkę na dłużej. To już zadanie bohaterów i historii, która niestety do szczególnie zajmujących nie należy. Punkt wyjścia jest jeszcze niezły: mąż głównej bohaterki, Georginy Clios, ginie w eksplozji jachtu, zostawiając ją z byłą żoną, dziećmi i problemami, bo okazuje się, że jego ogromny majątek mógł nie być związany z do końca legalną działalnością.
Z tego zachęcającego otwarcia niewiele jednak wychodzi, bo serial pogrąża się w nieciekawych wątkach, kłując przy okazji uszy fatalnymi dialogami i oczy zadziwiająco marnym aktorstwem. Dziwi to tym bardziej, biorąc pod uwagę ludzi odpowiedzialnych za serial, czyli m.in. Neila Jordana ("Gra pozorów", "Wywiad z wampirem") i Johna Banville'a (laureat Nagrody Bookera). Zdaje się, że ich też Lazurowe Wybrzeże zauroczyło na tyle, że uznali, iż intrygujący scenariusz do sprawa drugorzędna. Nie w tym przypadku. [Mateusz Piesowicz]
"The Mist"
Kompletnie zbędna adaptacja opowiadania Stephena Kinga, która niby znacznie poszerza wykreowany przez pisarza świat, a w gruncie rzeczy pozbawia jego dzieło wszystkiego, co czyniło je wyjątkowym. Wbrew pozorom wcale nie są to nienaturalne zagrożenia czające się w tytułowej mgle, która z niewiadomych przyczyn opada na prowincjonalne amerykańskie miasteczko.
Serial teoretycznie próbuje podążać Kingowskim tropem, doszukując się źródła zła we wpadających w paranoję ludziach, ale robi to w najbardziej oklepany ze znanych sposobów. Oglądamy zatem paradę w najlepszym razie nieciekawych, w najgorszym zwyczajnie irytujących postaci i ich koszmarnie nudne problemy. Głębokie rzecz jasna, bo twórcy "The Mist" co rusz pokazują nam jakie to mają wielkie ambicje. Jest więc i obowiązkowe starcie zdrowego rozsądku z twardogłowym konserwatyzmem, jest zgwałcona przez szkolną gwiazdę nastolatka, którą wszyscy zaczynają wyzywać od prostytutek, jest wreszcie cała zgraja chodzących klisz.
A wszystko to przekonujące równie mocno, co cyfrowa mgła i poprowadzone po linii najmniejszego oporu, aby widzowie się zanadto nie zmęczyli w oczekiwaniu na krwawą masakrę. Ta zresztą zaczyna się bardzo szybko, a przewidzenie, kto posłuży za mięso armatnie nie przysparza absolutnie żadnych trudności. Czyli w gruncie rzeczy mamy to samo, co zwykle: gore przypudrowane teoretycznie rozbudowaną warstwą psychologiczną i tak pozostanie sobą, czyli nędznej jakości straszydłem, które można polecić tylko wiernym miłośnikom serialowych horrorów. [Mateusz Piesowicz]