Trochę sensu, więcej Lyncha. "Twin Peaks" – recenzja 9. odcinka
Mateusz Piesowicz
10 lipca 2017, 23:00
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Po odlocie w poprzednim odcinku, "Twin Peaks" wróciło do normy, co oczywiście nie znaczy, że zrobiło się jaśniejsze. Lynchowskie dziwności stały się po prostu ponownie bardziej przyziemne. Spoilery.
Po odlocie w poprzednim odcinku, "Twin Peaks" wróciło do normy, co oczywiście nie znaczy, że zrobiło się jaśniejsze. Lynchowskie dziwności stały się po prostu ponownie bardziej przyziemne. Spoilery.
Dwutygodniowa przerwa po niemającym kresu szaleństwie, jakie David Lynch zafundował nam ostatnio, miała przynieść czas na przemyślenia i spokojne poukładanie sobie wszystkiego w głowie. Na ile to było możliwe, nie wiem, faktem jest natomiast to, co słusznie przewidywała Marta – po bombach atomowych, pustynnych stworach i Leśnikach nie ma już śladu. Wróciliśmy jakby nigdy nic do Dougiego Jonesa oraz tuzina innych postaci i wątków, które raz zdawały się mieć sens, innym razem kompletnie nie. Dość powiedzieć, że centralną postacią w odcinku był bohater nieżywy od 25 lat, grany przez aktora zmarłego 9 lat temu. Ot, "Twin Peaks".
Mowa rzecz jasna o majorze Briggsie, który pomimo śmierci wykazuje nadzwyczajną aktywność zarówno w Twin Peaks, jak i w Buckhorn. W tym pierwszym przekazał rękami żony (Charlotte Stewart) zaszyfrowaną wiadomość do swojego syna, Bobby'ego (Dana Ashbrook), w drugim natomiast występuje w postaci zadziwiająco młodych, bezgłowych zwłok, będących obiektem zainteresowania FBI. Co do głowy, to zdaje się, że ostatnio widziano ją, jak dryfowała sobie w przestrzeni kosmicznej. Ktoś już ma dość i tęskni za wnętrzem grzyba atomowego?
Jeśli tak, to będzie musiał obejść się smakiem, bo choć 9. odcinek "Twin Peaks" zawierał wspomnianą tajemnicę majora Briggsa i jeszcze kilka innych zagadkowych sekwencji, w gruncie rzeczy wrócił do normalności. Oczywiście takiej Lynchowskiej, a więc poszatkowanej i za nic niechcącej ułożyć się w całość. Choć trzeba przyznać, że przejawiającej coraz więcej oznak zmierzania "dokądś". Albo przynajmniej bohaterów krążących wokół podobnych tematów.
W tym przypadku mam na myśli coś, do czego Bill Hastings (Matthew Lillard) odnosi się jako do "Strefy", do której on i jego partnerka znaleźli wejście, co skończyło się dla niej tragicznie (swoją drogą, jego blog rzeczywiście istnieje – jak trochę po nim poszperacie, znajdziecie kilka easter eggów, jak współrzędne lokacji w Dakocie Południowej czy nagrania niezidentyfikowanych obrazów, trzeszczących dźwięków i muzyki Angelo Badalamentiego). Pytanie, czy "Strefa" to znana nam Biała i Czarna Chata? Czy Bobby, szeryf Truman i Hawk także znajdą do niej wejście, jeśli podążą za zaszyfrowanymi wskazówkami majora? Trudno wynieść z tego coś zrozumiałego, ale przynajmniej obracamy się wreszcie wokół w miarę sprecyzowanego tematu. Fakt że w obydwu przypadkach pojawiło się podwójne nazwisko Coopera, też nie może być bez znaczenia i daje nadzieję na coś konkretniejszego.
A skoro o wilku mowa, to co tam u naszego "podwójnego" Agenta? Pierwszy wyszedł cało ze skutecznej próby zamachu na swoje życie i w dalszym ciągu realizuje bez wątpienia złowrogi plan, którego kolejnym punktem jest najwyraźniej ostateczne pozbycie się tego drugiego, nadal uwięzionego w ciele Dougiego Jonesa. Pojawił się też jego tajemniczy SMS do Diane (Laura Dern), lecz z jej reakcji trudno coś wyczytać. Czyżby ona i sobowtór byli jednak w zmowie? A może po prostu wiedział, że wiadomość ją z jakiegoś powodu poruszy? Nic z tego nie stanie się jasne bez powrotu jednej, konkretnej osoby. Nie, nie Dougiego, który tym razem nie zaszczycił nas swoją obecnością zbyt długo, ale możliwe, że w zamian dostaliśmy pewną wskazówkę co do sposobu, który wreszcie sprowadzi na świat "naszego" Coopera. Na pewno zauważyliście, jak bohater wpatrywał się w czerwone buty na obcasie, prawda? A pamiętacie, kto nosił podobne przed laty?
Pojawienie się Audrey Horne może rzeczywiście być impulsem, którego potrzebuje Cooper, by wrócić do normy, co nie zmienia faktu, że właśnie całkiem niepostrzeżenie znaleźliśmy się na półmetku serialu, a ani Audrey, ani prawdziwego Dale'a Coopera jak nie było, tak nie ma. Jest za to kolejna porcja oderwanych od siebie scen, co do których nie mam już naprawdę żadnych wątpliwości, że Lynch gra nam nimi na nosie. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zobaczyliśmy już dosłownie każdego członka rodziny Horne'ów poza Audrey? A należy w to wliczyć walczącego z własną stopą Jerry'ego (David Patrick Kelly), migającą w tle Sylvię (Jan D'Arcy) i Johnny'ego (Erik Rondell), który chyba pokazał się tylko po to, by zginąć tragicznie po zderzeniu ze ścianą.
Takich scen było zresztą jak zwykle więcej, a i postaci, które zobaczyliśmy po raz pierwszy w życiu, nie uniknęliśmy. Choćby Tima Rotha stereotypowo obsadzonego w roli wyjątkowo niesympatycznego typa czy oszpeconych Karoliny Wydry i Sky Ferreiry. Wierzcie mi, że chciałbym o tym wszystkim napisać coś sensownego, tym bardziej że ten tekst w tytule ma wpisaną szumnie brzmiącą "recenzję", ale nijak nie potrafię tego zrobić. Bo "Twin Peaks" ciągle uparcie odmawia wejścia w fabularne ramy – przynajmniej w całości.
W pewnym stopniu zaczyna to jednak robić, dzięki czemu dostrzegalne są powiązania między wątkami w Las Vegas i Buckhorn, a i stróże prawa z Twin Peaks stopniowo się do czegoś zbliżają. Optymistycznym byłoby powiedzenie, że te historie zaczynają się zazębiać, ale wreszcie da się dostrzec jakieś punkty wspólne, których wcześniej mogliśmy się tylko domyślać. Obawą pozostaje jednak, jak wpisze się w to cała reszta, której Lynch niezmiennie używa jako fabularnych przerywników. Postaci pojawiają się i znikają, niektóre sprawiają wrażenie istotnych, po czym znikają na długie tygodnie (pamiętacie jeszcze Becky?), inne odwiedzamy częściej, ale nic nowego z tego nie wynika (scena z Beverly, Benem i dziwnym dźwiękiem w ścianie została w tym odcinku praktycznie powtórzona).
David Lynch nigdy nie wydawał się przesadnie zainteresowany narracyjną ciągłością, a oglądając "Twin Peaks" dostaliśmy tego niezbity dowód. Pogodziłem się z tym już jakiś czas temu, niektóre z kontrowersyjnych pomysłów nawet przypadły mi do gustu (jak scena z zamiataniem w barze, którą zresztą w dzisiejszym odcinku przypomniała mi przerwa na papierosa z Diane, Gordonem i Tammy), ale czy nie jest ich po prostu za dużo? Czy Lynch nie torpeduje własnoręcznie tych fragmentów, które mu naprawdę wychodzą, przerywając je oderwanymi od całości wstawkami?
Nie mogę się po 9. odcinku pozbyć wrażenia, że twórca serialu zapędza się za daleko w swoim kpiarskim założeniu, że zrobi wszystko wbrew zdrowemu rozsądkowi. Weźmy sceny z Bobbym otrzymującym pośmiertną wiadomość od ojca, którą tylko on mógł zrozumieć. Dana Ashbrook wykonał tu kawał dobrej roboty, dodając do tych scen wiarygodną emocjonalną warstwę, ale została ona rozmieniona na drobne przez wykonanie całej sekwencji. Wejście do sali konferencyjnej, wyproszenie Chada (John Pirruccello), wyjście na zewnątrz, wtrącenie się Lucy po drodze… uff, zajęło to całe wieki i niemal pozbawiło całą sekwencję znaczenia.
A przykłady, gdy rytm opowieści był zaburzany, można przecież mnożyć, a potem dzielić na lepsze i gorsze. Tak jakby "Twin Peaks" fragmentami zamieniało się w zbiór specyficznych skeczy – najpierw występ detektywów Fusco i Ike'a, potem Lucy i Andy'ego, następnie Jerry'ego i jego stopy. A pomiędzy nimi istotniejsze sprawy. Cały odcinek przypomina przez to trening interwałowy: trochę treści, trochę bzdur i tak na przemian. Bywa to sympatyczne, nie przeczę, ale częściej sprawia jednak wrażenie sklejonego ze sobą kompletnie bez głowy i na siłę. Tym bardziej że pomimo wysiłków reszty i tak cały show znów kradnie Albert zaledwie jednym zdaniem.
Być może będzie to tak trwało do samego końca, a może zmieni się już za moment, gdy Cooper wróci do siebie i w magiczny sposób połączy nieprzystające do siebie elementy. Kyle MacLachlan twierdzi, że nie mamy się o co martwić i wystarczy trochę cierpliwości, zatem wypada mu wierzyć. Pozostaje zatem czekać i cieszyć się tym, co akurat ma sens. I tylko mały, denerwujący głosik w głowie mówi mi, że ten kompletnie odjechany odcinek sprzed dwóch tygodni miał więcej wewnętrznej logiki, niż kolejna godzina przeskakiwania z fabularnego kwiatka na kwiatek w serialowej teraźniejszości. Może więc zagłuszę go muzyką.