Emmy 2017: Nasze nominacje dla seriali limitowanych
Redakcja
10 lipca 2017, 19:03
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
Już w czwartek Akademia Telewizyjna ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Wśród najlepszych seriali limitowanych nie mogło zabraknąć "Wielkich kłamstewek", "Długiej nocy" czy "Feud: Bette and Joan". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Już w czwartek Akademia Telewizyjna ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Wśród najlepszych seriali limitowanych nie mogło zabraknąć "Wielkich kłamstewek", "Długiej nocy" czy "Feud: Bette and Joan". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
"Młody papież"
Serial niezwykły w każdym tego słowa znaczeniu i od początku do końca wyraźnie pokazujący, że mógł wyjść tylko spod ręki kogoś takiego jak Paolo Sorrentino. Włoski reżyser zrobił coś jedynego w swoim rodzaju, w na pozór kontrowersyjną historię niejakiego Lenny'ego Belardo (Jude Law) wpisując opowieść o człowieku, który został papieżem, ale to wcale nie było w nim najistotniejsze.
"Młody papież" gra naszymi oczekiwaniami, od czasu do czasu nurzając się w polityczno-kościelnych gierkach, wytykających przywary największej religijnej instytucji świata, ale znacznie częściej skupiając się na swoim bohaterze jako człowieku. Bo Lenny, później znany jako Pius XIII, to postać bardzo złożona i utkana z przeciwieństw. Głęboko wierzący, a zarazem wątpiący; święty i grzeszny; wywyższający się ponad wszystko i wszystkich, a czasem zadziwiająco ludzki; w jednej chwili wręcz przerażający, a w następnej delikatny i skrzywdzony jak tkwiący głęboko w nim mały chłopiec.
Sorrentino uchwycił te niejednoznaczności w opowieści chwilami twardo stąpającej po ziemi, by niedługo potem kompletnie się od niej oderwać i odfrunąć gdzieś w oniryczno-surrealistyczne klimaty. Przewidzieć, dokąd prowadzi ta historia nie sposób, ale "Młody papież" jest akurat jednym z tych seriali, w których fabularny rozwój ma drugorzędne znaczenie i wcale nie jest to jego wadą. To wypełniona metaforami emocjonalna podróż, którą bardziej się czuje, niż rozumie – o jakim innym serialu można to powiedzieć? [Mateusz Piesowicz]
"Feud: Bette and Joan"
Jakiś serial Ryana Murphy'ego zawsze w tym gronie musi się znaleźć – i w tym roku zdecydowanie wybieramy "Feud". Serial retro na sterydach, który działał także jako kameralna opowieść o dwóch starszych paniach, nie najlepiej potraktowanych przez hollywoodzką fabrykę snów. Dwie wielkie gwiazdy kina, Bette Davis i Joan Crawford, ożyły w telewizji w znakomitych kreacjach Susan Sarandon i Jessiki Lange.
Murphy raz jeszcze pokazał, jak bliskie są mu tematy związane z show biznesem, udowodnił, że potrafi prowadzić aktorów jak nikt inny i przekonał ostatnich niedowiarków, że nieobca jest mu sztuka tworzenia seriali zawierających treść. Na naszych oczach dwie ikony stały się kobietami z krwi i kości; królowe przemieniły się w upokorzone starsze panie, których życie stało się pełne goryczy i lęku, że już nikt ich nie zechce. Jak na dłoni widać było hollywoodzki seksizm, połączony z okrucieństwem wobec wszystkich, którzy nie są piękni, młodzi i zaradni.
Jak to u Murphy'ego, nie zawsze było subtelnie, ale pod teatralnymi gestami skrywali się prawdziwi ludzie i prawdziwe emocje. Oprócz doskonale napisanego scenariusza "Feud" wypada docenić za bez mała genialne aktorstwo (oprócz rządzących w tym serialu pań z pierwszego i drugiego planu znakomici byli także Alfred Molina w roli Roberta Aldricha i Stanley Tucci jako Jack L. Warner), perfekcyjną reżyserię i fenomenalną charakteryzację. "Feud" to jeden z tych seriali, które mają wszystko – wspaniałe opakowanie, wyśmienitych wykonawców i coś do powiedzenia. [Marta Wawrzyn]
"Długa noc"
Tytuł, któremu raczej nikt nie wróżył przesadnego sukcesu – ot, historia kryminalna jakich wiele, nie robiąca szczególnego wrażenia ani pod względem fabuły, ani otoczki. Pozory jednak mylą, bo "Długa noc" okazała się nie tylko piekielnie zajmującą opowieścią, ale także serialem wymykającym się prostym klasyfikacjom.
Po części to rzeczywiście kryminał jakich wiele, mamy wszak tajemnicze morderstwo, podejrzanego o nie chłopaka (Riz Ahmed) i nietypowego prawnika (John Turturro), który bardziej zaciętą walkę niż z niesprawiedliwością toczy z egzemą stóp. Im głębiej wnikaliśmy jednak w struktury serialu HBO, tym jaśniejsze stawało się, że śledztwo jest tu tylko punktem wyjścia. Ruszyliśmy bowiem w równie fascynującą, co przerażającą podróż po zakamarkach bezdusznej machiny, jaką okazał się amerykański wymiar sprawiedliwości, poznaliśmy jej kolejne elementy i zobaczyliśmy, jak potrafi beznamiętnie przeżuwać kolejne sprawy, nie zwracając uwagi na ich indywidualny charakter i kryjących się za numerkami ludzi.
I to jednak za mało, by objąć całość fabularnego skomplikowania "Długiej nocy". W pewnym momencie serial zaczął bowiem skręcać w stronę gatunkowej mieszanki, inteligentnie kpiącej z ekranowych schematów i obalającej proste myślenie na swój temat. Podobnie jak jej bohaterowie, "Długa noc" nie pozwalała się zamknąć w czarno-białych określeniach. Wszystko tu było szare i moralnie ambiwalentne, przez co cała historia okazała się znacznie bardziej złożoną układanką, niż można było początkowo sądzić. Wymagającą, ale wartą poznania w najdrobniejszym elemencie. [Mateusz Piesowicz]
"Gilmore Girls: A Year in the Life"
Trudno w to uwierzyć, patrząc, jak kultowym serialem jest "Gilmore Girls", ale Akademia Telewizyjna uparcie go ignorowała przez wszystkie siedem sezonów. Jedyną Emmy ta produkcja dostała za makijaż w odcinku "The Festival of Living Art" – i zarazem była to jedyna nominacja dla serialu. Nominacja dla "A Year in the Life" byłaby więc dobrą rekompensatą za dawne zaniedbania.
A poza tym, jeśli pominąć parę drobnych błędów i zakończenie, od którego włos mi się wciąż jeży na głowie, to jest niezła miniseria, mająca ten sam rytm, energię i iskrę co oryginał. Słodko-gorzkie historie trzech pań o nazwisku Gilmore poprowadzono z wyczuciem, jak zwykle zgrabnie mieszając komedię z dramatem i wyciskając cuda z tego banału zwanego życiem. Dialogi jak zwykle były świetne, od charakterystycznych popkulturowych odniesień serial dosłownie pękał w szwach, a aktorki dały z siebie wszystko.
Humor, emocje, małomiasteczkowe klimaty, wdzięczne lokalne zwyczaje, ekscentryczni mieszkańcy Stars Hollow, szybkie dialogi i mnóstwo ciepła – wszystko było tutaj na swoim miejscu. To było nasze stare dobre "Gilmore Girls", które powinno wreszcie dostać zasłużoną nominację do Emmy. [Marta Wawrzyn]
"Wielkie kłamstewka"
Jedna z największych serialowych rewelacji tego roku i produkcja udowadniająca, że miejsce najlepszych dramatów obyczajowych jest obecnie na małym ekranie. Zalety można by długo wymieniać, więc ograniczę się do tych podstawowych: absolutnie genialne kreacje gwiazdorskiej obsady (Nicole Kidman, Reese Witherspoon, Shailene Woodley i nie tylko), kapitalny scenariusz Davida E. Kelleya na podstawie powieści Liane Moriarty, równie świetna reżyseria Jean-Marca Vallée i wreszcie historia, od której trudno się było oderwać.
"Wielkie kłamstewka" to na pozór zupełnie zwykły dramat o trójce matek z kalifornijskiego miasteczka, ale w praktyce dogłębny przekrój osobowości skomplikowanych bohaterek, w którym nic nie jest proste. Pod bajkową powierzchnią rajskiego Monterey kryje się bowiem znacznie więcej, niż można by przypuszczać. Otwarte konflikty pod płaszczykiem troski o dzieci, problemy w związkach, dramaty rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami. Niby widzieliśmy to wszystko gdzie indziej, lecz drobiazgowość, z jaką twórcy zbudowali fasadę perfekcyjnego życia i jak stopniowo burzyli ją na naszych oczach, wzbudza szczery podziw.
Tym bardziej że całość udało się całość zamknąć w ramach godnej najlepszych thrillerów opowieści z twistem, którego rozwiązanie poznaliśmy dopiero w finale. I cóż to był za finał! Gdyby wybierać najbardziej satysfakcjonujący serialowy moment tego sezonu, konkurencja nie miałaby szans. A najlepsze w nim było to, że przeżywaliśmy go równie mocno, co bezpośrednio zaangażowane w wydarzenia bohaterki, bo przez te kilka godzin poznaliśmy je z każdej możliwej strony. Czysta perfekcja. [Mateusz Piesowicz]
"American Crime"
Serial Johna Ridleya, zdobywcy Oscara za "12 Years a Slave", w tym roku niestety już się zakończył. Szkoda, że tak szybko, bo od dawna nie było w telewizji tak zapadającej w pamięć, zrobionej z reporterskim zacięciem opowieści o tym, co trapi dzisiejszą Amerykę. W "American Crime" problemy społeczne odbijały się jak w lustrze, a twórca niczego widzom nie ułatwiał ani nie osładzał. Brakuje mi bardzo takich seriali.
W 3. sezonie te problemy nawarstwiły się i nałożyły na siebie w potężnej ilości, jak gdyby twórca postanowił przekazać nam wszystko, co jeszcze miał w planach, przeczuwając bliski koniec serialu. Wszystko spajał temat przewodni sezonu: imigracja do USA. Zobaczyliśmy koszmarne warunki, w jakich pracują robotnicy na farmach, zobaczyliśmy, co się dzieje, kiedy znajdziesz się w obcym kraju bez paszportu, a do tego jeszcze towarzyszyliśmy młodziutkiej prostytutce, której historia nie miała prawa skończyć się dobrze.
I choć po wszystkim pozostaje wrażenie lekkiego natłoku i myśl, że niektóre wątki dałoby się opowiedzieć lepiej, gdyby Ridley dostał więcej czasu, to wciąż nie wyobrażam sobie, aby "American Crime" miało zabraknąć w gronie nominowanych do Emmy. Na docenienie zasługuje scenariusz, reżyseria, a także znakomite kreacje Benita Martineza i Felicity Huffman. [Marta Wawrzyn]
"Fargo"
Wyjaśnijmy sobie coś – 3. sezon "Fargo" nie był pozbawiony wad. Ba, uzbierało się ich naprawdę sporo. Nie zmienia to jednak faktu, że wycieczka do mroźnej Minnesoty (z krótkim wypadem do Los Angeles po drodze) jak była jednym z najpiękniejszych fragmentów serialowego krajobrazu w poprzednich latach, tak jest nim nadal i miejsce w gronie nominowanych należy jej się jak psu buda.
Trudno przecież nie docenić inteligentnego scenariusza, który pod płaszczykiem błahej historyjki kryminalnej skrywa opowieść o walce dobra ze złem, w której zwycięzca nigdy nie jest jasny. Noah Hawley znów z upodobaniem bawił się Coenowskimi motywami, snując fabułę, w której duże mierze rządził chaos, przypadek i ludzie potrafiący to wykorzystać, dając jednocześnie nadzieję na to, że porządek i prawda nie są w tym starciu bez szans. Wszystko to oczywiście w jednym w swoim rodzaju stylu, w którym obok leśnej masakry rodem z horroru może występować i kręgielnia nie z tego świata, i animowana historia o depresyjnym robocie.
Każdy, nawet najdziwniejszy element "Fargo" pasował tam jak ulał i tyczy się to także postaci, jeszcze bardziej specyficznych niż do tej pory. Skonfliktowani bracia Stussy (podwójna rola Ewana McGregora), szybko wyrastająca na naszą ulubienicę Nikki (Mary Elizabeth Winstead), odrażający V.M. Varga (David Thewlis), niepozorna Gloria (Carrie Coon) i cała reszta oryginałów sprawiła, że choć serial nie robił takiego wrażenia jak poprzednio, nie można mu odmówić pomysłowości i wyjątkowości na tle konkurencji. [Mateusz Piesowicz]
Dlaczego na liście nie ma "Black Mirror"?
Nie, wcale nie przestaliśmy lubić ani cenić "Black Mirror". Winne jak zwykle są kategorie. Netflix nie zgłosił produkcji Charliego Brookera jako serialu limitowanego. Zgłosił "Black Mirror: San Junipero" jako film telewizyjny. Dokładnie tak samo zostało zgłoszone "Easy" (odcinek "Art And Life") czy też "Sherlock" od BBC (odcinek "The Lying Detective").
Wszystkie te produkcje będą rywalizować z "prawdziwymi" filmami TV, jak "The Wizard of Lies" HBO. Nie wiemy, czy "San Junipero" ma szansę przebić się w tym gronie, ale na pewno będziemy mu gorąco kibicować. To właśnie "San Junipero" wygrało nasze zeszłoroczne zestawienie najlepszych odcinków roku, pokonując takich gigantów jak "Westworld", "American Crime Story" czy "Gra o tron".
"San Junipero" jest też tym z szóstki zeszłorocznych odcinków "Black Mirror", który zdobył największą popularność i jednocześnie największe uznanie wśród krytyków. W historii Yorkie i Kelly zakochał się cały świat i mamy nadzieję, że Akademia Telewizyjna też to uczyni. Możemy je nawet zacząć od tej pory nazywać filmem. [Marta Wawrzyn]