Wstęp do rozgrywki. "Castlevania" – recenzja serialu animowanego na podstawie słynnej serii gier
Mateusz Piesowicz
9 lipca 2017, 19:02
"Castlevania" (Fot. Netflix)
Animacja oparta na serii gier wideo? Brzmi jak coś skierowanego do konkretnego grona odbiorców, ale wbrew pozorom netfliksowa "Castlevania" to opowieść, w której łatwo się odnaleźć. Spoilery.
Animacja oparta na serii gier wideo? Brzmi jak coś skierowanego do konkretnego grona odbiorców, ale wbrew pozorom netfliksowa "Castlevania" to opowieść, w której łatwo się odnaleźć. Spoilery.
Wiem to, bo od razu szczerze przyznam, że poza znajomo brzmiącym tytułem, który obił mi się o uszy w czasach, gdy jeszcze byłem żywo zainteresowany grami wideo, nigdy nie miałem bliższego kontaktu z żadną odsłoną "Castlevanii". Do serialu na jej podstawie podchodziłem więc bez szczególnych oczekiwań, spodziewając się, że otrzymam jakiegoś rodzaju wariację historii z Drakulą w roli głównej. Tak też się stało, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że dostałem raczej prolog tej historii.
To, co szumnie nazywamy 1. sezonem serialu, jest bowiem w gruncie rzeczy podzielonym na cztery części półtoragodzinnym filmem stanowiącym wprowadzenie do właściwej fabuły. Filmem, który powstawał już od kilku dobrych lat, ale dopiero zaangażowanie Netfliksa przyspieszyło bieg wydarzeń, no i nieco zmieniło pierwotny koncept. Na tyle, że już zapowiedziano kontynuację, która ma bardziej przypominać serial (2. sezon ma liczyć 8 odcinków). Póki co mamy jednak jego przedsmak i pytanie, czy warto mu poświęcić chwilę czasu?
Zacznijmy może od kilku faktów. Ten podstawowy brzmi: "Castlevania" wcale nie jest ekranizacją oryginalnej gry firmy Konami z 1986 roku, lecz luźną adaptacją jednej z jej rozlicznych kontynuacji. Konkretnie rzecz biorąc "Castlevanii III: Dracula's Curse", która, żeby było ciekawiej, jest prequelem pierwowzoru. Ci z Was, którzy mieli z nią do czynienia, zapewne bez problemów wyłapią fabularne nawiązania, reszta zrobi to równie łatwo z "wikipedyczną" pomocą. W ramach ciekawostki rzecz jasna, bo dla samej, prostej jak konstrukcja cepa opowieści nie ma to żadnego znaczenia.
"Castlevania" zabiera nas do XV-wiecznej Wołoszczyzny, czyli uroczej krainy w jeszcze piękniejszych czasach, w których dłuższe utrzymanie się przy życiu graniczyło z cudem. Jak nie zaraza, to wojna, jak nie nawiedzeni władcy, to panoszące się po świecie bestie z piekła rodem. No dobra, tych ostatnich w przekazach historycznych nie uświadczycie. Tutaj już jak najbardziej, a odpowiedzialnością za ich pojawienie się na ziemskim padole należy obarczyć niejakiego Włada Tepesza, szerzej znanego jako Drakula (przemawiający głosem Grahama McTavisha z "Preachera").
Zanim jednak zaczniecie go przeklinać, wiedzcie, że okoliczności zesłania zagłady na świat są jednak dla niego w pewnym stopniu usprawiedliwiające. W końcu spalenie na stosie ukochanej żony przez bandę religijnych fanatyków, którzy uznali naukę za przejaw czarnoksięstwa, może człowieka zirytować. Wampira tym bardziej. Nie mija więc dużo czasu, gdy ulice spływają krwią, a skrzydlate demony panoszą się po świecie, nie oszczędzając nikogo. Ewidentnie przydałby się tu jakiś bohater.
Serial znajduje go w osobie Trevora Belmonta (Richard Armitage), ostatniego przedstawiciela rodu od lat stawiającego czoła nienaturalnym zagrożeniom. Wprawdzie akurat teraz żyjącego w niesławie, ale nie od dziś wiadomo, że potrzeba czyni bohatera. Chcąc nie chcąc, Trevor staje więc naprzeciwko piekielnym hordom i równie niebezpiecznym przedstawicielom Kościoła.
Właściwie to ci drudzy są tutaj na pierwszym planie, bo musicie wiedzieć, że sprawca całego zamieszania pojawia się tylko na początku tej historii, by potem oddać pałeczkę kolegom w czarnych strojach. I niestety nie wychodzi to nikomu na dobre. Zamiast pociągnąć ciekawie zapowiadającą się opowieść o zemście wiedzionego bólem i rozpaczą Drakuli, otrzymujemy do bólu standardową historyjkę o fanatyzmie i jak to zorganizowana religia potrafiła namieszać prostym ludziom w głowach. Finał do przewidzenia, podobnie jak wszystko po drodze.
Trudno mi pojąć sens takiego chwytu (może poza chęcią wzbudzenia tanich kontrowersji, ale po co to komu w animowanej historii o wampirach?), tym bardziej, że "Castlevania" na samym początku pokazała naprawdę spory fabularny potencjał. W idealnym świecie podstawą scenariusza byłaby opowieść o partnerstwie Drakuli z inteligentną kobietą, ale nie oszukujmy się – widownia żąda krwi. Stąd przeskok w czasie i górujący nad całą resztą motyw piekielnej zemsty. Prostsze, ale ciągle mające swoje zalety rozwiązanie. W końcu Drakula jako zraniony mąż pogrążający świat w płomieniach z powodu utraty ukochanej i stający przeciwko niemu śmiałek o wątpliwej moralności to całkiem sympatyczne podejście do tematu.
Liczę więc, że dostaniemy je w 2. sezonie, bo jego prolog wolał się skupić na fanatycznych duchownych i ich efektownym masakrowaniu przez głównego bohatera. Dobrze chociaż, że gdzieś pomiędzy tym udało się go przynajmniej po części przedstawić, dzięki czemu wiadomo, że Trevor Belmont to dość wyrazista postać. Przynajmniej na tyle, by odnaleźć się jako lider grupy mającej na celu uratować świat przed Drakulą. Jak się nad tym zastanowić, to niczego innego nie należało się spodziewać – przecież nie da się przejść gry bez własnej drużyny.
A 1. sezon "Castlevanii" funkcjonuje właśnie w dużej mierze jako początkowy etap rozgrywki. Poznajemy zarys fabuły, głównego bohatera i jego towarzyszy, przechodzimy przez kilka poziomów, na których napotykamy od czasu do czasu jakiegoś bossa (niektóre fragmenty serialu to wypisz, wymaluj platformówka) i przechodzimy na wyższy level. Teraz trzeba tylko na niego poczekać nieco dłużej niż zwykle.
Wspominałem, że nie miałem wobec tej produkcji praktycznie żadnych oczekiwań, więc nie zamierzam teraz zbyt mocno narzekać, jednak pretekstowy charakter tutejszej fabuły bywa momentami bardzo rozczarowujący. Stereotypowe postaci wprowadzane tylko po to, by się ich w efektowny sposób pozbyć to tani chwyt, choć swoją rolę pewnie spełni. Jeśli za taką uznać zachęcającą wizualnie reklamę serialu, który obejrzymy dopiero w 2. sezonie, to cała "Castlevania" zyskuje, bo nie da się ukryć, że animacja cieszy oko.
Stylistycznie przypomina klasyczne wampirze anime ("Hellsing" czy "Vampire Hunter D"), co przy tej historii sprawdza się świetnie. Kreska pasuje w sam raz do gotyckiej w duchu opowieści o bohaterach i potworach, a wrażenie robią zarówno nieruchome kadry, jak i wypełnione akcją sekwencje. Drakula sprowadzający na ziemię zagładę, czy Trevor w szalonym tańcu ze swoim biczem to obrazy, od których trudno oderwać wzrok. Trzeba tylko pamiętać, że bardzo brutalne i zdecydowanie nieprzeznaczone dla widzów o słabszych żołądkach (i broń Boże dla dzieci).
Wątpliwe, by "Castlevania" miała stać się czymkolwiek więcej, niż tylko ciekawostką dla zainteresowanych tematem, choć przez chwilę sądziłem, że rzeczywiście może tak być. Nadziei na 2. sezon tej historii jednak nie porzucam – to nadal może być dobra, klasyczna opowieść o walce dobra ze złem (lecz niepozbawiona odcieni szarości). Byle tylko twórcy znów nie zdecydowali się szybko porzucić jej najmocniejszych elementów na rzecz prostej rozwałki.