Emmy 2017: Nasze nominacje dla aktorów z seriali komediowych
Redakcja
9 lipca 2017, 22:27
"The Good Place" (Fot. NBC)
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Wśród pierwszoplanowych aktorów z seriali komediowych doceniamy m.in. Teda Dansona, Aziza Ansariego i Jeffreya Tambora. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie z grona aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Wśród pierwszoplanowych aktorów z seriali komediowych doceniamy m.in. Teda Dansona, Aziza Ansariego i Jeffreya Tambora. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie z grona aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Donald Glover, "Atlanta"
Gdyby to była kategoria o nazwie "najzabawniejszy aktor w serialu komediowym", Donald Glover nie miałby najmniejszych szans na zwycięstwo. Na szczęście ekranowe śmieszkowanie nie jest podstawowym kryterium branym pod uwagę przy nominacji, dzięki czemu odtwórca roli Earna z "Atlanty" ma pełne prawo się takiej spodziewać nie tylko od nas.
Bardzo słusznie, bo nienarzucająca się kreacja Glovera należy do najmocniejszych punktów serialu. Jest wręcz fundamentem, na którym opiera się cała reszta, i swego rodzaju "uziemieniem" dla tych bardziej odlotowych elementów "Atlanty". Bywa rzecz jasna zabawna, lecz znacznie istotniejszy jest jej dramatyczny aspekt. Earn to nie żaden parodystyczny charakter, ale facet z krwi i kości, starający się jak może, by związać koniec z końcem, a jednocześnie podążać za swoimi marzeniami, co czasem kończy się jakimś sukcesem, ale częściej koniecznością szukania noclegu u znajomych.
Dzięki niepozornemu występowi Glovera jest to życiowe nieogarnięcie nie tylko autentyczne, ale też naprawdę przejmujące. Łatwo uwierzyć zarówno w szczere intencje bohatera, gdy stara się być ojcem dla swojej córeczki, jak i w rozczarowanie oraz kolejne zawiedzione nadzieje, kiedy próby uczynienia życia znośniejszym znów spalają na panewce. Prosto, bez fajerwerków, często nawet w cieniu wyrazistych drugoplanowych postaci – coś mi mówi, że nie tylko ja uwielbiam takie role. [Mateusz Piesowicz]
Hank Azaria, "Brockmire"
Hank Azaria to fantastyczny aktor komediowy, który potrafi świetnie udawać różne głosy, a Jim Brockmire od lat był jedną z jego popisowych postaci. Cieszę się, że wreszcie udało się zamienić jego historię w pełnoprawny serial, bo wyszła jedna z najświeższych komedii, jakie teraz możemy oglądać. A sam Azaria za rolę upadłego komentatora sportowego, który stał się pośmiewiskiem całego narodu, zasługuje na wszystkie nagrody tego świata.
Na pierwszy rzut oka ten facet to chodząca karykatura: po tym jak żona go zdradziła, popadł w alkoholizm, przeżył wyjątkowo koszmarne załamanie na oczach telewidzów, uciekł z kraju na dziesięć lat i teraz powraca, by zacząć od nowa. Kiedy jednak uważniej mu się przyjrzymy, dostrzeżemy człowieka z krwi i kości, w którym absolutnie wszystko jest prawdziwe. Pod groteskową momentami powłoką kryje się człowiek zakochany w bejsbolu (i swojej żonie), który latami znieczulał się alkoholem, narkotykami i Bóg wie czym jeszcze, bo nie mógł robić tego, co lubi.
To wręcz niesamowite, jak wielowymiarową kreację stworzył Hank Azaria w serialu, który zresztą warto docenić nie tylko ze względu na niego. "Brockmire" zasługuje na uwagę już ze względu na samą tematykę – to komedia osadzona w środowisku sportowym – i niestandardowe podejście do tejże. [Marta Wawrzyn]
Aziz Ansari, "Master of None"
Kiedy wymieniamy liczne zalety "Master of None", kreacja Aziza Ansariego w roli Deva wcale nie przychodzi do głowy jako pierwsza z brzegu. Bynajmniej nie dlatego, że jest zła, po prostu to serial, w którym aktorstwo musi zejść na drugi plan kosztem fabularnych atrakcji. W 2. sezonie zmieniło się to o tyle, że główny bohater stał się bogatszy o różne doświadczenia, co otworzyło przed Ansarim nowe możliwości, niekoniecznie związane tylko z komediowym aspektem jego występu.
Zobaczyliśmy poważniejszą stronę Deva, który odbył swoją życiową podróż do Włoch i wrócił niby jako ten sam człowiek, a jednak wyraźnie inny. Nadal poszukujący życiowego celu i miłości, ale już nie tak beznadziejnie zagubiony. Odkrywający, że to, czego pragnie, może mieć tuż pod nosem, i zawiedziony faktem, że i tak jest to dla niego niedostępne. Mam na myśli oczywiście jego skomplikowany związek z Francescą, w którym niewypowiedziane emocje aż się gotowały.
Siła kreacji Ansariego wynika jednak stąd, że perfekcyjnie opanował sztukę przekazywania tych emocji bez nadmiernej ekspresji. Widać, że coś go wręcz pożera od środka, ale za żadne skarby nie pozwala wyjść temu na zewnątrz (pamiętacie scenę, w której przez dobrych kilka minut towarzyszymy milczącemu Devowi podczas jazdy taksówką?). To uczucie, kiedy czujesz się bardzo niekomfortowo we własnej skórze, zna na pewno każdy, ale oddać je na ekranie to nie taka łatwa sprawa. Ansari poradził sobie świetnie. [Mateusz Piesowicz]
Pete Holmes, "Na wylocie"
Najsympatyczniejsza pierdoła, jaka chodziła po serialowej ziemi, i zarazem kolejny komik, któremu udało się stworzyć serial, wyróżniający się własnym, bardzo charakterystycznym spojrzeniem na świat. Jak wielu komików przed nim, Pete Holmes gra w "Na wylocie" przerysowaną wersję samego siebie – grzecznego, religijnego chłopca, który bardzo młodo się ożenił, przeżył rozwód i zaczął próbować swoich sił w nowojorskich klubach komediowych, na początku straszliwie zawodząc.
Choć jego nowe życie wydaje się depresyjne – zdradzony i porzucony przez żonę, tuła się po kanapach znajomych i rozdaje ulotki, tylko po to, żeby móc wejść na scenę i wystąpić za darmo – on do wszystkiego podchodzi z wielkim uśmiechem, szczęśliwy, że może robić to, co lubi. I to właśnie ten wielki uśmiech i optymistyczne podejście do życia, które ciągle próbuje go skopać na nowo, wyróżniają Pete'a Holmesa i jego serial z tłumu.
Chętnie byśmy zobaczyli Pete'a wśród nominowanych do Emmy, bo to, co zrobił, było bardzo świeże i naturalne. A i zagranie samego siebie nie mogło być takie proste, bo mówimy o serialu, który pokazał głównego bohatera w najbardziej intymnych, trudnych dla niego momentach. [Marta Wawrzyn]
Ted Danson, "The Good Place"
Kto się spodziewał, że taki komediowy weteran jak Ted Danson zdoła nas jeszcze czymś zaskoczyć, ręka w górę. Ja się na pewno nie zgłoszę, bo i trudno było przewidzieć, że rola w "The Good Place" może stanąć obok najsłynniejszych kreacji w karierze aktora. Tymczasem nie tylko może, ale wręcz powinna, bo serialowy Michael to jeden z głównych powodów, dla których bez reszty zakochaliśmy się w komedii NBC.
Z jednej strony rola to typowo komediowa, czyli uroczo głupiutka i zaskarbiająca sobie sympatię widowni od pierwszej chwili, z drugiej, jak się okazało, wcale nie tak jednoznaczna, jak chcieliśmy ją widzieć. I ogromna w tym zasługa Dansona, który ani przez moment nie dał po sobie poznać, że w czarująco niedopasowanym do ludzkiej rzeczywistości Michaelu kryje się zupełnie inna osoba. Ba, aktor obdarzył go tak urzekającą osobowością, że często życzyło mu się lepiej niż głównej bohaterce. Kto mógł przypuszczać, że za tak niewinną twarzą kryje się pułapka?
Nikt, za co pochwały należą się Dansonowi, który pokazał, że aktor musi posiadać niejedną twarz, każdą tak samo przekonującą. Oblicze anioła czy diabła, jemu nie sprawiło to żadnej różnicy. [Mateusz Piesowicz]
Rob Delaney, "Catastrophe"
Amerykańska połowa duetu z "Catastrophe" w tym roku pobiła nawet tę ładniejszą, irlandzką. Wszystko dlatego, że serialowemu Robowi zwaliło się na głowę wszystko naraz i w końcu po prostu musiał się załamać pod ciężarem problemów. Jego zmagania z alkoholizmem to jeden z najlepiej poprowadzonych wątków dotyczących uzależnień we współczesnych komediach telewizyjnych. Oglądaliśmy tego faceta, jak coraz bardziej zaplątywał się w sieć kłamstw, coraz gorzej czuł się we własnej skórze i przestawał sobie radzić z czymkolwiek, aż doprowadził do finałowego dramatu.
W finale "Catastrophe" zrobiło się mroczniej niż kiedykolwiek, ale chmury nad dwójką głównych bohaterów, a zwłaszcza nad Robem, zbierały się od początku. W tym facecie może przejrzeć się jak w lustrze wiele osób, które nie są w stanie sobie poradzić z presją, żeby ogarniać wszystko tak jak społeczeństwo od nas wymaga, czyli chociażby mieć poważną pracę, dzięki której rodzina będzie miała zapewnione coś więcej niż tylko dach nad głową.
Rob w tym sezonie był po prostu żałosny i zdesperowany, niezależnie od tego, czy walczył z samym sobą, starając się jakoś zaakceptować potencjalną zdradę Sharon, czy uderzał na siłownię, czy też próbował znaleźć źródło utrzymania inne niż znienawidzona stara praca. A Delaney cały czas pozostał tak samo świetny, dodając swojemu bohaterowi kolejnych warstw i wymiarów. [Marta Wawrzyn]
Jeffrey Tambor, "Transparent"
Najlepiej o wielkości roli Jeffreya Tambora świadczy fakt, że Akademia Telewizyjna doceniała ją już dwa razy z rzędu, co w przypadku tak niszowego serialu jak "Transparent" jest wręcz niebywałym osiągnięciem. Czy historia znów się powtórzy w tym roku? Konkurencja jest mocna, ale patrząc na jakość kreacji Maury Pfefferman, wszystko wydaje się możliwe.
Zwłaszcza że odkrywanie samej siebie w przypadku tej bohaterki jest podróżą przez tyle różnorodnych doświadczeń, że o powtarzaniu się nie może być mowy. Zmiany fizyczne i psychiczne, trudne decyzje i jeszcze trudniejsze rozmowy na ich temat, wielkie nadzieje i znacznie większe rozczarowanie – wprost niesamowite, że to wszystko ma do zagrania aktor wcielający się w tą samą postać już w 3. sezonie serialu.
"Transparent" daje swoim wykonawcom ogromne pole do popisu, a Tambor wykorzystuje je bezbłędnie, grając przy tym taką paletą emocji, że można by nimi obdarzyć większość jego konkurencji. To już nie tyle telewizyjna rola, co małe dzieło sztuki. [Mateusz Piesowicz]