Kokainowa zima w środku lata. "Snowfall" – recenzja nowego serialu FX o narkotykach
Mateusz Piesowicz
6 lipca 2017, 21:06
"Snowfall" (Fot. FX)
Biały puch w lipcu? Jeśli to początek lat 80. w Los Angeles, rolę śniegu pełni kokaina, a my oglądamy właśnie "Snowfall", nowy serial stacji FX, to wszystko się zgadza. Spoilery.
Biały puch w lipcu? Jeśli to początek lat 80. w Los Angeles, rolę śniegu pełni kokaina, a my oglądamy właśnie "Snowfall", nowy serial stacji FX, to wszystko się zgadza. Spoilery.
Historie o narkotykach, potężnych baronach i zwykłych ulicznych handlarzach weszły już telewizyjnym twórcom w krew tak mocno, że coraz trudniej znaleźć sobie wśród nich taką niszę, która nie zostałaby już zagospodarowana przez kogoś innego. Stacja FX podjęła jednak rękawicę i za sprawą trójki John Singleton ("Chłopaki z sąsiedztwa"), Dave Andron ("Justified") i Eric Amadio weszła w to gęsto zaludnione terytorium. Trzeba przyznać, że od razu ze sporym rozmachem, bo ich "Snowfall" od początku pokazuje duże ambicje.
Może to jednak tylko wrażenie spowodowane mnogością serialowych wątków, bo tych przewodnich mamy w "Snowfall" aż trzy. Zaczynamy w południowym Los Angeles w 1983 roku, gdzie poznajemy młodego Franklina Sainta (Damson Idris) – całkiem sympatycznego chłopaka z sercem po właściwej po stronie, choć też nieoderwanego od rzeczywistości. To właśnie przeczucie, że z powodu swojego koloru skóry zawsze będzie odszczepieńcem (w przeciwieństwie do białych dzieciaków, z którymi chodził do szkoły), każe mu darować sobie studia i na własną rękę poszukać "wolności". W tym przypadku oznacza to póki co dorabianie sobie legalnie w lokalnym sklepie i mniej legalnie na handlu trawką dla swojego wujka (Amin Joseph). Czasy się jednak zmieniają, więc bohaterowi trafia się okazja, by wejść w znacznie bardziej dochodowy biznes.
Mam oczywiście na myśli biznes kokainowy, wszak jesteśmy u progu narkotykowej epidemii, która zalewała Stany Zjednoczone w latach 80., a na czele której, całkiem nieświadomie, stawali właśnie tacy jak Franklin. Choć nie tylko oni, bo oto wkraczamy na nieco inne, na razie luźno ze sobą powiązane terytoria. Spotykamy zatem meksykańskiego zapaśnika Gustavo "El Oso" Zapatę (Sergio Peris-Mencheta) robiącego za bandziora na usługach przestępczego kartelu (w którym szczególnie interesuje go grana przez Emily Rios Lucia Villanueva), a także agenta CIA imieniem Teddy (Carter Hudson). Ten drugi bynajmniej nie tropi narkotykowego śladu, lecz używa kokainy, by potajemnie finansować działającą w Nikaragui partyzantkę Contras.
Widać więc, że twórcom serialu przyświecał cel jak najszerszego sportretowania problemu poprzez prezentację bardzo różnych jego aspektów. Brzmi to całkiem nieźle, ale na ekranie wygląda już gorzej. Przynajmniej na razie, bo po premierowym odcinku rzuca się w oczy przede wszystkim brak równowagi pomiędzy poszczególnymi wątkami, co prowadzi w prostej linii do różnicy jakościowej. Najwięcej czasu poświęcamy Franklinowi i to jego historia jest najbardziej zajmującą. "El Oso" i Teddy funkcjonują jako swego rodzaju przerywniki, niestety raczej z gatunku zbędnych i odwracających uwagę, a na domiar złego póki co nieprezentujących absolutnie niczego odkrywczego.
Nie świadczy to wcale o tym, że opowieść o młodym handlarzu to szczyt oryginalności, wręcz przeciwnie. Jest w niej jednak nuta świeżości i autentyzmu, którą historia w dużej mierze zawdzięcza Idrisowi. Brytyjski aktor zaskakująco dobrze odnajduje się na ulicach Los Angeles, od pierwszego momentu czyniąc z Franklina człowieka o określonych ambicjach, zdecydowanie przerastającego swoje towarzystwo. Jasne, że to ambicje źle ukierunkowane i łatwo przewidzieć, że szybko sprowadzą na chłopaka kłopoty, ale na potrzeby tutejszej historii schemat inteligentnego bohatera wchodzącego w przestępczy biznes się sprawdza.
Także dlatego, że twórcy zadbali o to, by Franklin nie egzystował w próżni. Dzielnica, w której się wychował, rodzina i przyjaciele chłopaka nie są tylko pozbawionym znaczenia tłem, lecz żywą strukturą, która powinna mieć znaczenie w dalszej części tej opowieści. Znów na pierwszy rzut oka widać tu stertę banałów (syn zawodzący oczekiwania matki, przestępcza rzeczywistość brutalnie wchodząca w jego życie, itp.), ale jest to wszystko na tyle interesujące, że chce się oglądać pomimo tego i nieuniknionych fabularnych skrótów. Trzymając się Franklina, "Snowfall" tętni życiem, co widać też w nasyconej kolorami warstwie wizualnej (a także słychać w wypełnionej przebojami lat 80. ścieżce dźwiękowej). Zapomnijcie o ponurym getcie – to jeszcze nie te czasy, choć wiadomo, że się do nich zbliżamy.
Szkoda tylko, że wszystkie z wymienionych zalet serialu znikają, gdy tylko historia przeskakuje do swoich pozostałych bohaterów i próbuje zamienić się w rozbudowany komentarz społeczno-polityczny. Pomijając nawet czysto techniczny fakt, że poszczególne wątki rujnują skutecznie budowane napięcie, wcinając się w jego kulminacyjnych momentach, w porównaniu z historią Franklina wypadają po prostu blado. Agent CIA z problemami czy chcący więcej od życia zapaśnik są dokładnie tak samo stereotypowymi postaciami jak młody chłopak, ale o ile jego ogląda się z przyjemnością, ich widok najzwyczajniej w świecie męczy.
Brakuje w tych wątkach twórczej energii, przez co, choć zajmują mniej miejsca, wloką się niemiłosiernie, nie wzbudzając ani grama emocji. Gdzieś padnie jakiś trup (nawet nie jeden), gdzieś indziej trafi się jakaś odważna scena, ale wszystko to tak wymuszone, jakby twórców obowiązywał jakiś niepisany kodeks, mówiący, iż w serialu o narkotykach pewne, "mocne" elementy znaleźć się muszą. Tak, to dopiero początek i wszystko może za chwilę przybrać zgoła inny obrót, ale na teraz odrywanie się od Franklina jest tylko przykrą koniecznością.
Nie da się jednak tego powiedzieć o całym serialu, po którym przyznaję, że nie spodziewałem się raczej niczego dobrego, i którym zostałem, przynajmniej w pewnym stopniu, pozytywnie zaskoczony. "Snowfall" w żadnym razie nie odkrywa Ameryki, posiada też zestaw wad i klisz typowych dla wszystkich podobnych opowieści, ale ma w sobie na tyle dużo życia oraz pozytywnej energii, że powinno się sprawdzić jako wakacyjna rozrywka z pewnymi ambicjami. Byle tylko nie były one zbyt duże.