Emmy 2017: Nasze nominacje dla seriali komediowych
Redakcja
7 lipca 2017, 19:03
"Master of None" (Fot. Netflix)
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a my podajemy kolejne typy. Z seriali komediowych doceniliśmy przede wszystkim "Master of None" i świeżynki, jak "Atlanta", "The Good Place" czy "Fleabag". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a my podajemy kolejne typy. Z seriali komediowych doceniliśmy przede wszystkim "Master of None" i świeżynki, jak "Atlanta", "The Good Place" czy "Fleabag". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
"Atlanta"
Jedno z największych odkryć zeszłego roku i prawdziwy powiew świeżości w komediowym świecie. A właściwie to nie tylko komediowym, bo dzieło Donalda Glovera wymyka się prostym klasyfikacjom, uciekając w surrealizm, ironię i czystą abstrakcję, z upodobaniem mieszając humor z tragedią i prostą, emocjonalną historię ze społecznym komentarzem.
"Atlanta" wychodzi od banalnej opowieści o początkującym raperze i jego menedżerze, by zabrać nas w wypełnioną oryginalnym humorem, niecodziennymi pomysłami i porcją czystego absurdu, niemal hipnotyczną podróż. Czasem kompletnie odrywa się od rzeczywistości, by wkrótce potem brutalnie sprowadzić nas na ziemię, w żadnym stopniu nie trzymając się zasad zdroworozsądkowej telewizji. To opowieść równie daleka od pospolitego sitcomu, co od poruszającego ważne tematy dramatu, choć momentami czerpie i z jednego, i z drugiego.
Najczęściej jednak pozostaje sobą, czyli jedynym w swoim rodzaju serialem, w którym może pojawić się czarny Justin Bieber i niewidzialny samochód, a nawet poszukiwanie zaginionej kurtki może się zamienić w emocjonalną wycieczkę. Glover nie wyszedł naprzeciw oczekiwaniom, robiąc coś, czego absolutnie nikt nie mógł się spodziewać i wygrał. My za to dostaliśmy produkcję innowacyjną i wychodzącą poza utarte schematy. [Mateusz Piesowicz]
"The Good Place"
Nowa komedia Mike'a Schura, umysłu stojącego za "Parks and Recreation" i "Brooklyn 9-9", od razu nas kupiła swoją energią, nieodpartym urokiem i konceptem, jakiego jeszcze nie widzieliśmy. Pomysł, by wysłać niegrzeczną dziewczynkę, graną przez Kristen Bell, przez pomyłkę do nieba, kazać jej zamieszkać w absurdalnym miniaturowym domku z klaunami na ścianach i poszukiwać swojej lepszej strony, kupiliśmy od pierwszego odcinka. Ale dopiero pod koniec sezonu, po tym jak ujawniono iście szatański twist, zorientowaliśmy się, że mamy do czynienia z czymś więcej.
"The Good Place" udowodniło, że zwykły sitcom telewizji ogólnodostępnej może być w dzisiejszych czasach świeży, wciągający i diabelnie inteligentny. Jeden wdzięczny pomysł gonił tutaj drugi, żarty przez cały sezon stały na bardzo wysokim poziomie, a bohaterowie bardzo szybko zaczęli iść drogą naszych dobrych znajomych z "Parks & Rec" i przeistaczać się w grupkę oryginałów, której nie dało się nie pokochać.
NBC raz jeszcze udowodniło, że ma świetną rękę do komedii, a Mike Schur – że potrafi dobierać obsadę jak nikt inny. Kristen Bell i Ted Danson sprawdzili się w swoich rolach doskonale, ale brawa należą się całej obsadzie, która dała radę ożywić na ekranie i przemienić w prawdziwą perełkę jeden z najdziwniejszych pomysłów na sitcom, jakie pojawiły się w ostatnich latach. [Marta Wawrzyn]
"Fleabag"
Króciutki, ledwie sześcioodcinkowy serial, który zdążył w tym czasie zrobić więcej niż ciągnące się przez wieczność sitcomy. I wcale nie było to związane stricte z komedią, choć brytyjska produkcja (współproducentem jest Amazon) potrafi rozbawić do łez. Może jednak równie skutecznie doprowadzić do nich z zupełnie innego powodu, będąc jedną z najbardziej poruszających telewizyjnych opowieści, jakie kiedykolwiek widziałem.
Na pierwszy rzut oka wcale się jednak na taką nie zapowiada, zapoznając nas z tytułową postacią (graną przez twórczynię serialu – Phoebe Waller-Bridge), typową bohaterką współczesnych komediodramatów, czyli dorosłą kobietą o kompletnie niepoukładanym życiu osobistym i zawodowym. Życiu, które sama ochoczo, sarkastycznie i celnie komentuje, zwracając się bezpośrednio do nas i bezlitośnie wyśmiewając absurdy rzeczywistości. To jednak tylko wierzchnia warstwa, a prawdziwą wartość serialu stanowi to, co kryje się pod nią.
"Fleabag" bywa ostre i niegrzeczne, ale nade wszystko idealnie trafia w punkt, w którym komedia styka się z tragedią, sprawiając, że przed momentem radosny śmiech, nagle zaczyna wywoływać dyskomfort. To serial, który rozkłada na emocjonalne łopatki, pokazując, że życie ma wiele barw i nigdy nie jest czarno-białe. A przy tym wszystkim pozostaje zwyczajnie świetnym komediodramatem z wyraźną brytyjską nutą (ach, to specyficzne poczucie humoru), gromadą oryginalnych postaci i kapitalnymi kreacjami aktorskimi (poza twórczynią serialu błyszczy tu choćby Olivia Colman). [Mateusz Piesowicz]
"Crazy Ex-Girlfriend"
"Crazy Ex-Girlfriend" zawsze była produkcją niezwykłą i szalenie kreatywną, pełną pomysłów, na jakie nikt poza Rachel Bloom pewnie by nie wpadł. Ale dopiero w 2. sezonie ten czasem wdzięczny, czasem dziwaczny, a czasem zaskakująco mroczny miks odwróconej komedii romantycznej, musicalu i tysiąca innych rzeczy wskoczył na kolejny poziom, odsłaniając w brutalny sposób całą prawdę o głównej bohaterce i jej miłości do Josha, przede wszystkim przed nią samą.
Pod pełną specyficznego uroku komediową powłoką skrywała się cały czas historia o depresji, koszmarnej samotności i poszukiwaniu czegokolwiek, co nada naszemu życiu znaczenia. Oczywiście, sugerowano nam to od samego początku, ale dopiero teraz uderzyło to z pełną siłą, uzmysławiając nam przy okazji, jak świetnie skonstruowana została postać Rebeki, tytułowej szalonej byłej dziewczyny.
"Crazy Ex-Girlfriend" to tysiąc pomysłów na minutę, rewelacyjne sekwencje musicalowe, jedna z najbardziej skomplikowanych kobiecych przyjaźni w telewizji, świetny wątek z biseksualnym bohaterem, a także feminizm podany w lekkostrawnej formie. To serial, którego nie da się porównać do niczego innego – i choćby za to należy się jego autorce i zarazem odtwórczyni głównej roli duże uznanie. [Marta Wawrzyn]
"Master of None"
Jeśli 1. sezon "Master of None" był znakomity, to jego kontynuację spokojnie można określić mianem genialnej. Aziz Ansari zaserwował nam wszystko to, za co pokochaliśmy jego serial za pierwszym razem, ale dodał do tego jeszcze mnóstwo nowych elementów, czyniąc z niego coś znacznie więcej, niż tylko kolejny słodko-gorzki komediodramat o współczesnych trzydziestolatkach.
2. sezon "Master of None" to zabawa formą i wyraz czystej miłości do wszystkiego, co włoskie (od jedzenia począwszy, przez kinematografię, a na Włoszkach skończywszy). To kolejna porcja bardzo trafnych życiowych mądrości i masa urzekającego humoru. To opowiedziane z wyczuciem krótkie historie (niekoniecznie dotyczące głównego bohatera) i romantyczna opowieść, przy której nie można się nie wzruszyć. Porównywaliśmy ten sezon do pudełka czekoladek, w którym nigdy nie wiadomo, co się trafi, a że do tej pory nie znaleźliśmy lepszego określenia, to się go trzymamy.
Przede wszystkim to jednak piekielnie inteligentna produkcja, która pod lekką i bezpretensjonalną powierzchnią skrywa treść, z jaką nie poradził sobie niejeden poważny dramat. Ansari doprowadził do perfekcji schemat "serialu o niczym", który tak naprawdę opowiada o całej otaczającej nas rzeczywistości i w którym nieraz możemy się przejrzeć jak w lustrze. Tak życiowej komedii, która jednocześnie sprawia tak dużą frajdę, nie znajdziecie nigdzie indziej. [Mateusz Piesowicz]
"Dear White People"
Serial, któremu przypięto łatkę kontrowersyjnego, bo jego ocenianiem zajęli się głównie ci, którzy go nie widzieli i najczęściej nie zrozumieli nawet tytułu. Cieszę się bardzo, że Netflix był w stanie odciąć się od tych bzdur i zamówił 2. sezon. Bo "Dear White People" zasługuje zarówno na kontynuację, jak i na to, by być wymienianym w gronie najlepszych z najlepszych.
To znakomita, inteligentna satyra społeczna, która bez zadęcia, w lekki, zabawny sposób rozprawia się z rasizmem na amerykańskich uczelniach. Problemem, który faktycznie istnieje i który pokazany został z różnych stron i z ogromnym dystansem do walczących bohaterów, a już zwłaszcza stojącej na czele całego zamieszania Samanthy (Logan Browning). To dzieciaki, które dopiero szukają swojej tożsamości, i często zachowują się w egzaltowany sposób, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Serial za to rozumie to bardzo dobrze, nie ma w sobie ani grama nieznośnego dydaktyzmu i od początku do końca pozostaje przede wszystkim rozrywką.
"Dear White People" jest świetnie napisane, ma wyśmienite dialogi i grupkę bohaterów, z którą bardzo łatwo się zaprzyjaźnić, bo są ludźmi, jakimi sami jesteśmy bądź byliśmy nie tak dawno temu. Przesłanie, owszem, jest obecne, ale podane w sposób na tyle przewrotny, że trudno się o cokolwiek gniewać na twórców. Mam nadzieję, że serial będzie w stanie przebić się i jakieś nagrody zdobędzie, choć nie mam wątpliwości, że konkurencja w tym roku jest bardzo silna. A nominację do Emmy przecież musi dostać "Veep", "Modern Family" i jeszcze ze dwa tytuły, które czasy świetności mają za sobą. [Marta Wawrzyn]
"Transparent"
Jeden z tych seriali, które udowadniają, że współczesna telewizja potrafi być prawdziwą sztuką, a jednocześnie potwierdzenie faktu, że podział na komedie i dramaty przy wszelkiego rodzaju nominacjach bywa bardzo zwodniczy. "Transparent" co roku sprawia, że zatrzymujemy się przy ekranie na kilka dobrych godzin, przeżywając całą paletę emocji, zarówno tych radosnych, jak i całkiem odwrotnych, prezentując przy tym poziom, który po prostu trzeba docenić.
Kolejny sezon z Pfeffermanami był zarazem podobny do poprzednich, jak i jedyny w swoim rodzaju. Znów skupiony na małych, oryginalnych historiach, a jednocześnie odkrywający takie warstwy dobrze znanych już przecież postaci, o których nie mieliśmy dotychczas pojęcia. Trudno zestawiać "Transparent" z czymkolwiek na tej liście, bo to serial, który toczy się własnym tempem i wedle rytmu naznaczanego nie tyle fabularnymi zwrotami, co unurzanymi w nieuchwytnym klimacie poetyckimi sekwencjami. Wcale jednak nieoderwanymi od rzeczywistości, bo tyle naturalności i autentyzmu co tutaj, nie ma chyba nigdzie indziej.
Tam, gdzie inni szukają dosłowności, "Transparent" woli pogrążyć się w kontrolowanym (albo i nie) chaosie, z którego raz lepi coś śmiesznego, innym razem tragicznego, a jeszcze innym wzruszającego. Scenariusz 3. sezonu można sprowadzić do permanentnego błądzenia i odnajdywania co najwyżej kolejnych ślepych zaułków, a jednak jest to opowieść niesamowicie satysfakcjonująca. W żadnym innym przypadku określenie "ekranowa magia" nie brzmi bardziej przekonująco niż tutaj, co pozwala sądzić, że studnia pomysłów, z której czerpie Jill Soloway, jest pozbawiona dna. [Mateusz Piesowicz]