Emmy 2017: Nasze nominacje dla aktorów z seriali dramatycznych
Redakcja
6 lipca 2017, 19:02
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali dramatycznych doceniamy m.in. Dana Stevensa, Justina Theroux i Adena Younga. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie spośród aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali dramatycznych doceniamy m.in. Dana Stevensa, Justina Theroux i Adena Younga. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie spośród aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Sterling K. Brown, "This Is Us"
"This Is Us" z pewnością nie jest serialem pozbawionym wad, ale akurat aktorstwo to jego mocna lub bardzo mocna strona. Bardzo mocna najczęściej wtedy, gdy na ekranie pojawia się Randall. Mężczyzna tak przygnieciony problemami, że każdemu powinno go być żal – i pewnie by było, gdyby nie jeden drobny szczegół. Szczęśliwy i poukładany Randall nie dałby bowiem tylu możliwości wykazania się Sterlingowi K. Brownowi.
Wcale byśmy się nie zdziwili, gdyby aktor nagrodzony Emmy w zeszłym roku (za "American Crime Story") powtórzył ten sukces, tyle że w innej kategorii. Zasłużył i to bardzo, tworząc postać niejednoznaczną, o bardzo skomplikowanej, a zarazem kruchej psychice. Nie popadał przy tym w histerię, ale za pomocą subtelnych środków pokazał, jak na pozór poukładany człowiek rozpada się na naszych oczach na drobne kawałeczki i jak mozolnie składa się na powrót w całość, bo ma dla kogo.
Niby to zwykły banał – każdy ma przecież prawo się załamać – ale pokażcie mi innego aktora, który potrafiłby to zrobić w tak niepozorny sposób, wywołując równie spektakularny efekt (kulminacja przypadła na odcinek "Jack Pearson's Son"). A to przecież nie wszystko, bo Randall to facet o różnych obliczach i bardzo złożonych relacjach nawet z najbliższymi sobie osobami. W każdej z nich Brown wypada równie dobrze, sprawiając, że nawet po słabszych momentach serialu zawsze znajdzie się powód, by do niego wrócić. [Mateusz Piesowicz]
Dan Stevens, "Legion"
Dan Stevens niesamowicie mnie zadziwił w "Legionie" – jak chyba wszystkich, którzy znają go głównie z roli ślicznego, lecz trochę sztywnego chłopca w popularnym brytyjskim melodramacie kostiumowym, "Downton Abbey". U Noaha Hawleya to wszystko gdzieś znikło i młody Brytyjczyk z cudowną swobodą zanurzył się w świat, w którym nie wiadomo, co spotka zarówno aktora, jak i widza.
Przyszło mu więc wcielić się w pacjenta psychiatryka, "brzydszą" połówkę najcudniejszej zakochanej pary na świecie, młodego faceta poszukującego własnej tożsamości czy też człowieka opanowanego przez czyste zło. Stevens tańczył i śpiewał, odbywał liczne podróże w głąb swojego nękanego przez koszmary bohatera, mordował ludzi w rytmie flamenco i prowadził debatę sam ze sobą, mówiąc raz z brytyjskim, raz z amerykańskim akcentem.
A wszystko to robił z taką lekkością, taką swobodą, takim wdziękiem, że będę bardzo rozczarowana, jeśli Akademia Telewizyjna go zignoruje. Seriale komiksowe nie mają u tych państwa wzięcia, ale liczę na to, że nazwisko twórcy "Fargo" jednak zrobi swoje i sprawi, iż przynajmniej Dan Stevens nie zostanie pominięty. [Marta Wawrzyn]
Bob Odenkirk, "Better Call Saul"
Podobnie jak serial, w którym gra, tak i Bob Odenkirk jest już starym wyjadaczem wśród nominowanych do Emmy i znów nie powinno się to zmienić. Bo jak przekonująca była transformacja Jimmy'ego McGilla w Saula Goodmana w poprzednich sezonach, tak samo jest teraz. Ba, jeśli przyjrzeć się dokładnie, wypada nawet lepiej.
A to z prostego powodu – Jimmy coraz wyraźniej przesuwa się w kierunku mrocznej strony swojej osobowości. Sympatyczne cwaniactwo, które do tej pory było tylko specyficznym obliczem jego charakteru i wyrażało się co najwyżej w niegroźnych oszustwach, tym razem wyszło na wierzch w zupełnie innych okolicznościach. Oto bowiem bohater stanął wobec sytuacji bez wyjścia – pozbawiony pracy i źródła legalnego zarobku, na który sam zapracował, musi zmierzyć się z nową rzeczywistością. W tej natomiast budzą się dawne przyzwyczajenia.
Brzmi to dość poważnie, ale jest w gruncie rzeczy bardzo prostym i logicznym krokiem w stronę postaci, którą znamy z "Breaking Bad". Bohatera, którego narodziny wydają się już bardzo bliskie, ale nadal brakuje do nich jednego, ostatniego kroku w przepaść. Czy gdy Jimmy McGill go wykona, będzie to oznaczało Emmy dla Boba Odenkirka? Kto wie, póki co wystarczy nominacja, jak zwykle zasłużona. [Mateusz Piesowicz]
Ian McShane, "American Gods"
Do dziś mnie ściga finałowe "Jam jest Odyn!" i tak sobie myślę, że Bryan Fuller nie mógł wybrać lepszego aktora do takich teatralnych przemów. Ian McShane świetnie czuje się w mrocznych, przerysowanych światach i w rolach skomplikowanych pod względem moralnym bohaterów. Wiedzą to choćby fani "Deadwood".
Jego rola w "American Gods" wymagała paru sztuczek godnych prawdziwego mistrza, bo on musiał przekonać nie tylko Cienia, ale i nas, widzów, że posiada moce sprawcze i rzeczywiście zrobić może wszystko. McShane przykuwał wzrok w każdej minucie swojej ekranowej obecności, ze zdumiewającą swobodą posługując się kwiecistym, literackim językiem i budując napięcie pod mocniejsze momenty. A tych nie brakowało, bo w ciągu 8 odcinków odwiedziliśmy paru przyjaciół szanownego pana Wednesdaya i mieliśmy okazję przekonać się, co spotyka tych, którzy nie są po jego stronie.
Świetna, pełna fajerwerków rola, która zasługuje przynajmniej na nominację do Emmy. A kto wie, może i coś więcej. [Marta Wawrzyn]
Aden Young, "Rectify"
Zarówno całe "Recify", jak i grający w nim aktorzy są już swego rodzaju synonimem serialu i wykonawców "nienominowalnych", co z pewnością nie ulegnie zmianie w ostatniej możliwej chwili, ale nic nam po tym. Wystarcza świadomość, że mieliśmy do czynienia z produkcją wielką w każdym calu i do samego końca. To samo należy powiedzieć o odtwórcy głównej roli, który w finałowym sezonie doprowadził swojego bohatera do miejsca, które trudno nazwać inaczej niż satysfakcjonującym.
Nie będzie żadnym odkryciem napisać, że rola Daniela Holdena nigdy nie obfitowała w aktorskie fajerwerki, podobnie jak wymieniać kolejne epitety na jej określenie przychodzące na szybko do głowy. Stonowana, hipnotyzująca i zdystansowana, a jednocześnie szczera, olśniewająca i autentycznie poruszająca. Sprawiająca, że niemożliwym było, nie przejąć się losem tego sponiewieranego przez los człowieka. Czyli dokładnie taka, jak w poprzednich latach. Tym razem wyróżniło ją jednak coś jeszcze.
Mianowicie ostrożny optymizm, którego wcześniej w tej opowieści brakowało. Zobaczyliśmy oblicze bohatera, które wyglądało wręcz obco w porównaniu do tego, jakie oglądaliśmy do tej pory, ale nie było w nim ani jednej fałszywej nuty. Oczywiście prowadziła do tego długa droga wypełniona wszelkimi możliwymi emocjami i intensywnym wpatrywaniem się w różne odmiany pustki, w których to sytuacjach Young odnajdywał się równie znakomicie za każdym razem. W pamięć zapadła jednak zmiana, jaka zaszła w bohaterze, a którą aktor oddał, jak zwykle, w minimalistyczny sposób. Mała wielka rola, jaka szkoda, że już po raz ostatni. [Mateusz Piesowicz]
Matthew Rhys, "The Americans"
O ile na twarzy Elisabeth pojawiło się w tym sezonie zmęczenie, o tyle Phillip wyglądał już jak cień samego siebie. Facet, który odkąd pamiętamy miał trudności z wpasowaniem się w rolę KGB-owskiej maszyny do zabijania, teraz już działa chyba tylko siłą woli. A Matthew Rhys jest w tej roli bez mała wyśmienity, pokazując niuanse, o jakich innym aktorom w ogóle by się nie śniło.
Bardziej ludzkich "złych" szpiegów niż duet z "The Americans" we współczesnej telewizji nie ma, i to właśnie Phillip jest tą jego połówką, która przeżywa najgorsze dylematy i czasem zdaje się już egzystować na krawędzi. To, co się wydarzyło pod koniec 5. sezonu, kompletnie tego człowieka pobiło, a Matthew Rhys jak zwykle był na swoim miejscu.
Mam więc nadzieję, że Akademia Telewizyjna będzie kontynuować zapoczątkowaną rok temu tradycję i oprócz nominacji dla najlepszego dramatu, uhonoruje także odtwórców głównych ról w "The Americans". [Marta Wawrzyn]
Justin Theroux, "Pozostawieni"
Gdybyście powiedzieli mi kilka lat temu, że nie tylko umieścimy Justina Theroux wśród najlepszych aktorów dramatycznych, ale jeszcze ja osobiście podpiszę się pod tym wyborem obydwiema rękami, to wątpię, bym w to uwierzył. Fakty są jednak takie, że aktor w pełni sobie na uznanie zasłużył, będąc piekielnie mocnym punktem świetnego sezonu "Pozostawionych", momentami dotrzymując nawet kroku genialnej Carrie Coon, a to osiągnięcie z gatunku niewiarygodnych.
Niewiarygodną nie można jednak na pewno nazwać roli Theroux, który był bardzo przekonujący w każdym jej aspekcie. Kevin Garvey przebył w 3. sezonie serialu drogę, którą chwilami było bardzo trudno logicznie wytłumaczyć, a jednak pozostał przy tym sobą – człowiekiem nierozumiejącym otaczającej go rzeczywistości, ale wytrwale próbującym odnaleźć w niej swoje miejsce. Stróż prawa i ostoja zdrowego rozsądku czy może raczej nowe wcielenie Mesjasza? Człowiek, z którego zdrowiem psychicznym coś było nie tak, czy po prostu zakochany mężczyzna pogubiony we własnych uczuciach?
Którekolwiek wcielenie Kevina byśmy wybrali, każdemu towarzyszyły wielkie emocje i prostota w ich wyrażaniu. Bo podobnie jak cały serial, tak samo kreacja Theroux oparta była na całkiem zwykłych fundamentach, co uczyniło ją jeszcze prawdziwszą. Nominacja jest zatem w stu procentach uzasadniona, a że w grę wchodzą jeszcze jego spodnie lub ich brak to tylko dodatkowy atut. [Mateusz Piesowicz]