Miękki restart. "Dolina Krzemowa" – recenzja finału 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
30 czerwca 2017, 19:02
"Dolina Krzemowa" (Fot. HBO)
Cykliczność bywa zbawienna w wielu aspektach życia, ale akurat dla serialu może okazać się zgubna. I choć "Dolinie Krzemowej" do zguby daleko, niepokój o przyszłość jest uzasadniony. Spoilery.
Cykliczność bywa zbawienna w wielu aspektach życia, ale akurat dla serialu może okazać się zgubna. I choć "Dolinie Krzemowej" do zguby daleko, niepokój o przyszłość jest uzasadniony. Spoilery.
Wiązałem spore nadzieje z 4. sezonem "Doliny Krzemowej", widząc w nim szansę na lekkie przewietrzenie formatu bez konieczności wywracania do góry nogami tego, co do tej pory świetnie w serialu funkcjonowało. Początkowo było to myślenie całkiem uzasadnione, bo przypominam, że zaczynaliśmy od konfliktu i podziału w Pied Piper, który otwierał przed twórcami możliwości rozwoju dotąd rzadko odwiedzanych ścieżek, jak choćby skupienia się na drugoplanowych postaciach. Pierwsze wrażenie szybko jednak prysło, a reszta sezonu wraz z jego zakończeniem obrała kierunek, który skądś już znaliśmy.
Dokładnie rzecz biorąc z poprzednich odsłon serialu, który przyzwyczaił już do swojego sinusoidalnego charakteru, raz wpędzając bohaterów w ciemną otchłań klęski, by chwilę potem rzucić im koło ratunkowe i ponownie wprowadzić na szczyt. Przywykłem do tych wzlotów i upadków na tyle, że zacząłem je traktować jako naturalny stan rzeczy związany z oglądaniem "Doliny Krzemowej". Dopóki trzymano wysoki poziom dowcipu i potrafiono zaangażować w losy bohaterów, sprawdzanie z jakich tarapatów tym razem będą musieli się wygrzebywać Richard i spółka, było satysfakcjonujące. Skoro jednak zasygnalizowano gotowość do zmian to nawet lepiej, pytanie jednak, czemu trwały one tak krótko?
Krótkotrwałość dobrze zapowiadających się zmian w "Dolinie Krzemowej" to zresztą tylko jedna strona medalu, bo w finale doszła do niej jeszcze problematyczność tej zmiany, która akurat będzie permanentna. Ale o niej za chwilę. Skupmy się na pierwszych, bo te stanowiły dla mnie w ostatnich odcinkach źródło sporej frustracji. Zdążyłem się już pogodzić zarówno z faktem, że Pied Piper jednak się nie rozpadnie, jak i z tym, że kto miał pozostać na drugim planie, ten na nim pozostanie, ale twórcy na tym nie skończyli. Oto bowiem niedawno poznaliśmy mroczną stronę Richarda Hendricksa (akurat do Thomasa Middleditcha nie mam zastrzeżeń, bo wypada świetnie w każdej odsłonie swojego bohatera), który z każdym krokiem przesuwał się coraz bardziej w kierunku "ciemnej strony mocy" lub, jak kto woli, stopniowo stawał się nowym Gavinem Belsonem.
Naginanie prawa i moralności w imię sukcesu za wszelką cenę, porzucanie zasad, którymi wcześniej się kierowano, bezwzględne wykorzystywanie naiwności ludzi, którzy w ciebie wierzą, a w końcu zwykłe kłamstwa. W ostatnich odcinkach sezonu Richard przeszedł przyspieszony kurs stawania się palantem, co nie byłoby żadnym problemem, o ile w finale nie zaserwowano by nam jeszcze szybszego powrotu do normalności. "Server Error" zrobił natomiast dokładnie to samo, co poprzednie zakończenia sezonów, ratując bohaterów w momencie, gdy wszystko wydawało się już stracone.
Wcześniej ten schemat jednak działał mimo całej swojej przewidywalności, bo wiedzieliśmy doskonale, że te chłopaki zasługują na sukces. Chciało się im kibicować, gdy los/konkurencja/oni sami (niepotrzebne skreślić) rzucali sobie kłody pod nogi. Tym razem tej chęci zabrakło, więc gdy koniec końców wszystko uratowało skuteczne zhakowanie superinteligentych lodówek przez Gilfoyle'a (Martin Starr), trudno było mówić o podobnej satysfakcji jak w poprzednich latach. Niby nic się nie zmieniło, a jednak coś w tym zgrzyta. Zabrakło twórcom odwagi, by zakończyć sezon mroczniejszą nutą, a że nie zdołali wcześniej odpowiednio naprostować pewnych spraw to wyszło jak wyszło. Czyli tak, że Richard po błyskawicznej ekspiacji otrzymał nagrodę, na jaką w żadnym wypadku nie zasłużył (a już na pewno nie po tym, jak potraktował biednego Jareda!). Niezbyt to przekonujące.
A robi się jeszcze gorsze, gdy pomyśli się o kontekście – ten wydaje się przecież całkiem jasny. Na nic zapowiedzi zmian, na nic rozbijanie schematów i wykonywanie kroku naprzód. Na koniec wszystko musi wrócić do normy i tutejszego status quo. Chłopaki z Pied Pipier znów są razem, po raz kolejny odnieśli sukces mimo przeciwieństw losu, za chwilę pieniędzmi wesprze ich Bream-Hall, a więc do składu wróci Monica (Amanda Crew), a do tego wszystkiego jest jeszcze dobrze znany wróg, czyli tylko chwilowo nawrócony Gavin Belson (Matt Ross). Nie wiem, jakie motto przyświecało twórcom na 4. sezon, ale przypuszczam, że było to coś w stylu "Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". W porządku, tylko po co w takim razie kuszono nas obietnicami czegoś innego?
Jeśli już inwestować w zmiany, to zdecydowanie powinny one mieć jakiekolwiek znaczenie. Tymczasem twórcy "Doliny Krzemowej" rzucali nam przynętę, ale zabierali ją jeszcze zanim zdążyliśmy się dokładnie przyjrzeć. Zaserwowali miękki restart zamiast twardego. "Fajnie było, ale teraz pora wrócić do sprawdzonych metod", zdawali się mówić, uciekając w sztuczki, które już widzieliśmy i opierając się na komediowym talencie swoich wykonawców. Trudno nazwać to porażką, bo oglądanie smutnego Jareda (Zach Woods) pewnie nigdy mi się nie znudzi, a i pomysły w stylu Gilfoyle'a w kocich soczewkach czy Jacka Barkera (Stephen Tobolowsky) przetrzymywanego w Chinach były pierwszorzędne. Ukłucia rozczarowania nie mogę się jednak pozbyć.
Problem z "Doliną Krzemową" polega bowiem na tym, że to serial, który nadal co najmniej dobrze działa w szczegółach, ale w ogólnym zarysie wpadł we wspomnianą na wstępie cykliczność i nie potrafi (albo nie chce) z niej wyjść. Próby lekkiego "wstrząsu", jak choćby rozdzielenie Richarda i reszty, wyglądały ciekawie, ale zostały szybko porzucone na rzecz typowego dla telewizyjnej komedii recyklingu. Sukces, porażka, sukces, porażka i tak dalej aż do finału. A od kolejnego sezonu znów to samo. Jest to wszystko całkiem pomysłowe, nieźle napisane i zagrane, a co najważniejsze ciągle śmieszy, ale uparcie nie chce opuścić wygodnego schematu.
Z tego wybija się tylko jeden element finału, a więc słynna już sprawa T.J. Millera, który jakiś czas temu ogłosił, że definitywnie opuszcza serial. Pytaniem było tylko, w jaki sposób swoją ekranową obecność zakończy Erlich Bachman. Postać tak specyficzna, że gdyby ktoś powiedział, iż po raz ostatni zobaczymy go w tybetańskiej chacie palącego opium, to prawdopodobnie byśmy mu bez zająknięcia uwierzyli. Taki koniec więc nie dziwi (jeśli mimo wszystko jesteście zaskoczeni, to polecam lekturę wywiadu, którego Miller udzielił serwisowi The Hollywood Reporter – chaotycznego, ale wydaje się, że całkiem szczerego, w którym oberwało się choćby Alekowi Bergowi i Thomasowi Middleditchowi), a przy okazji ukazuje podstawowy problem serialu, czyli ciągłe stanie w miejscu. Łatwo sobie wszak wyobrazić, że gdyby nie stanowczość T.J. Millera, od kolejnego sezonu jego bohater wróciłby do Kalifornii i nadal robił swoje, czyli nie robił nic. Fakt, że tak istotne decyzje nie wychodzą od twórców, zdecydowanie nie świadczy o nich najlepiej.
Ostatecznie więc podróż Erlicha w jedną stronę może wyjść "Dolinie Krzemowej" na dobre. Bo tak naprawdę ten serial potrzebuje jakiejkolwiek zmiany, jeśli nie chce być zapamiętany jako jedna z tych komedii, które nigdy nie wykorzystały w pełni swojego potencjału. Produkcja, która przegapiła moment, by z dobrej przeistoczyć się w lepszą i w efekcie skończyła jako przeciętniak. "Dolina Krzemowa" ciągle jeszcze jest poziom wyżej, ale w tym momencie absolutnie nie jestem pewien, jak długo ten stan się utrzyma.