Świat pozbawiony sensu. "Fargo" – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
22 czerwca 2017, 22:02
"Fargo" (Fot. FX)
Jeśli mieliście mieszane uczucia wobec najnowszej odsłony "Fargo", liczcie się z tym, że takimi pozostaną. Finał 3. sezonu serialu robi bowiem wiele, ale z pewnością nie rozwiewa wątpliwości. Spoilery!
Jeśli mieliście mieszane uczucia wobec najnowszej odsłony "Fargo", liczcie się z tym, że takimi pozostaną. Finał 3. sezonu serialu robi bowiem wiele, ale z pewnością nie rozwiewa wątpliwości. Spoilery!
Nudny. Wyprany z emocji. Pozbawiony wyrazistych postaci. Niewykorzystujący potencjału swojej obsady. Wszystkie te zarzuty wobec 3. sezonu "Fargo", które pojawiały się wśród widzów na przestrzeni ostatnich tygodni, nie wzięły się znikąd. Znaczną przesadą byłoby wprawdzie obrzucanie błotem serialu, który nawet w swoich najsłabszych momentach jest ponad większością telewizyjnej konkurencji, ale nie da się ukryć faktu, że to, co tak doskonale funkcjonowało w poprzednich latach, tym razem szło Noah Hawleyowi znacznie oporniej. Jakby na tyle przytłoczyła go stojąca za opowieścią idea, że poświęcając jej cały czas, zaniedbał po drodze kilka kluczowych dla osiągnięcia sukcesu elementów.
Właśnie ten brak równowagi pomiędzy większym celem, a prowadzącymi do niego mniejszymi środkami, uważam za największą wadę tego sezonu – taką, która objawiła się również w finałowym "Somebody to Love". Odcinku w równym stopniu satysfakcjonującym, co rozczarowującym. Z jednej strony świetnie podsumowującym tegoroczną, oscylującą gdzieś pomiędzy przypadkiem, bezsensem i nieuchronnym przeznaczeniem fabułę. Z drugiej, potęgującym wątpliwości, czy aby jej wnikliwe śledzenie na pewno było warte zachodu.
Z punktu widzenia klasycznej opowieści nie powinniśmy być jednak zawiedzeni. Historia, która zaczęła się jako braterski konflikt, a z czasem urosła do rozmiarów znacznie wykraczających poza spór między rodzeństwem, otrzymała nawet kilka solidnych zakończeń – wszystkie w stylu, któremu miłośnicy "Fargo" mogą przyklasnąć. Była więc sporych rozmiarów masakra, rozgrywana wprawdzie poza kadrem, ale bardzo mocno działająca na wyobraźnię; była skromniejsza, ale równie efektowna scena ukazująca skutki niepotrzebnej zemsty; był wreszcie wieńczący dzieło epilog, domykający kilka niezamkniętych wątków.
Na pierwszy rzut oka dostaliśmy zatem zakończenia pasujące jak ulał do schematu poprzednich sezonów, czyli takie, w których zło dostaje za swoje, a dobro ostatecznie triumfuje, nawet jeśli to triumf z gatunku słodko-gorzkich. V.M. Varga podzielił los Ala Capone, wpadając przez podatki i niepozornego, lecz nieustępliwego gryzipiórka imieniem Larue Dollard (rozpoznaliście Hamisha Linklatera z "Legionu"?). Nikki zgubiła próba spełnienia nietypowej prośby dziwnego faceta spotkanego w kręgielni nie z tego świata (a może raczej złe jej ulokowanie, bo adresatem starotestamentowego cytatu powinien być Varga). Emmita wreszcie, wprawdzie po dłuższym czasie, ale równie skutecznie, dosięgła karząca ręka Pana Wrencha. Wszyscy zadowoleni?
Nie do końca, bo choć Vargę dopadł urząd skarbowy, znacznie poważniejsze przestępstwa niż kreatywna księgowość uszły mu na sucho. I tu właśnie wkraczamy w grząski teren, jakim jest przewodnia myśl tego sezonu. Albo raczej dwie myśli, skonfrontowane ze sobą w finałowej scenie rozmowy pomiędzy granym przez Davida Thewlisa postrachem dentystów, a Glorią Burgle, już nie zastępcą szeryfa z Eden Valley, a rządową agentką, która nigdy nie zapomniała o sprawie sprzed lat. Ona głęboko wierzy, że prawda jest niepodważalna i w końcu wyjdzie na jaw, on twierdzi, że obiektywna prawda nie istnieje – liczy się tylko to, co potrafimy przedstawić jako prawdziwe. Innymi słowy, przeszłość jest według Vargi zmienna i zależna od okoliczności, przyszłość nie, bo panuje nad każdym jej aspektem.
Pytanie brzmi, jak się to ma do całego sezonu? Przypomnijcie sobie obowiązkowy element każdego odcinka, czyli hasło "To prawdziwa historia" i jak zmieniało się ono, gdy brakowało jednego słowa. "Prawdziwa historia" przeistaczała się w zwykłą "historię". Pozbawiona realnych podstaw fabuła stawała się zwykłą opowieścią, w której fakty są pojęciem względnym. Gloria reprezentuje całe hasło, Varga jego ułomną część. Noah Hawley uczynił natomiast konflikt tych dwóch postaw motywem przewodnim sezonu i nieco się na tym ambitnym założeniu przejechał.
Wcale nie dlatego, że któraś ze stron sporu była niedopracowana, czy on sam nie był intrygujący. Wadą okazał się prosty fakt – bohaterowie mogą być nośnikami idei, ale muszą również być ludźmi z krwi i kości. Takimi, których losy nas obchodzą, a przynajmniej śledzimy je z zainteresowaniem. Tymczasem twórca "Fargo" przyjął za pewnik, że widzowie będą tak zafascynowani wizją świata, w którym rządzą przypadek i ludzie potrafiący go dopasować do swoich potrzeb, że nie zwrócą uwagi, iż przez większość czasu zwyczajnie brakuje w nim życia. Postawił na historię opartą na chaosie; taką, w której rzeczy się po prostu dzieją, a my możemy tylko patrzeć i wzruszać ramionami. Ewentualnie wziąć przykład z Glorii i rzucić "Okay, then".
Jasne, takie właśnie było założenie – sprawić, byśmy nikim się nie przejmowali i po prostu śledzili fabułę, której elementy wyglądały, jakby układała je maszyna losująca. W jakimś stopniu to nawet życiowe i wyjaśniające zapowiedzi, że ten sezon będzie swoistym odbiciem współczesności w krzywym zwierciadle. Tak chłodne podejście do narracji musiało się jednak odbić na emocjonalnym wymiarze serialu, a tym samym na podejściu do niego znacznej części widowni. Hawley otrzymał w FX swobodę twórczą, na jaką niewielu w telewizji może sobie pozwolić (Lynch to osobna kategoria) i wykorzystał ją w pełni. Po prostu w tym przypadku jego wizja niekoniecznie pokryła się z oczekiwaniami.
Co nie oznacza, że była obiektywnie zła. Prędzej można powiedzieć, że nieco zbyt zawiła, a już na pewno niepotrzebnie uprzedmiotawiająca swoich bohaterów. W tych przecież był emocjonalny potencjał, który momentami udawało się wydobyć na wierzch. Co ciekawe, zazwyczaj we fragmentach, które odrywały się od chaotycznej rzeczywistości – jak podczas podróży Glorii do Los Angeles, czy wizyty Nikki w kręgielni. Ale także w innych, bardziej przyziemnych, których przecież nie brakowało nawet w finale. Emmit uświadamiający sobie, że jest tylko pokarmem dla drapieżnika; Gloria chroniąca syna przed prawdziwym światem; Nikki twierdząca z pełnym przekonaniem, że Ray jest teraz kotkiem – to wszystko momenty dowodzące, że da się ze sobą pogodzić wielkie tematy i ludzkie podejście.
Żadne to zresztą odkrycie, bo bohaterów zmagających się z kwestiami tożsamości, egzystencji, moralności i innymi, poznaliśmy całe mnóstwo w poprzednich sezonach i nic im wtedy nie przeszkadzało w byciu wyrazistymi charakterami. Ich następcy z 3. sezonu mieli tylko przebłyski, najczęściej jednak tonąc pod założeniami ogólnej koncepcji. A skoro już o niej mowa, to wróćmy do zmagających się ze sobą Glorii i Vargi.
Wspominałem, że pozornie dostaliśmy w tym finale zakończenia identyczne, jak poprzednio. Z jednym istotnym wyjątkiem, dotyczącym rzecz jasna ostatniej sceny, której rozstrzygnięcie pozostało otwarte (ciekawy, choć nieistotny fakt: dla Carrie Coon to już drugi w krótkim czasie finał, który zostawia istotną kwestię wolnej interpretacji). Czy zwycięży dobro, a przez drzwi wejdą agenci, by aresztować Vargę? Czy może jednak zło i będzie to ktoś zbyt ważny, by Gloria mogła mu się postawić? Wybór zależy od nas samych i sposobu, w jaki zdecydujemy się widzieć cały ten sezon. Prawdziwa historia czy może jednak zwykła opowieść? Varga jest wprawdzie pewny swego, ale wiadomo przecież, że brak wątpliwości to domena zła, a dobro istnieje w ciągłej niepewności – i właśnie dlatego nigdy nie poznamy zakończenia. Bo "Fargo" to w gruncie rzeczy serial o dobrych ludziach.
Robi wrażenie konstrukcja, na jakiej Hawley oparł ten sezon i jej szczegóły. Imponuje jego zmysł do kreowania niby pozbawionej sensu fabuły, która jest jednak wypełniona znaczeniami. Zachwyca warstwa wizualna, pełna zapadających w pamięć ujęć (w finale choćby master shot z Vargą i jego ludźmi przemieszczającymi się wśród ponurych baraków, czy strzelanina na pustkowiu zakończona filmowym motywem muzycznym). Wszystko to ciągle czyni "Fargo" mocnym punktem tegorocznego serialowego rozdania, ale też wyraźnie słabszym, niż to było w przeszłości, co może budzić uzasadnione rozczarowanie. Jeśli to koniec, to w porządku i tak dostaliśmy mnóstwo wspaniałości. Jeśli nie, to chyba jednak lepiej będzie, jeśli na kolejną zimę w Minnesocie poczekamy nieco dłużej.