Opowieść o dwóch braciach. "Better Call Saul" – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
20 czerwca 2017, 22:02
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
"Better Call Saul" nie jest serialem, po którym należy się spodziewać szczególnych fajerwerków. Nie przeszkadza mu to jednak w kreowaniu dramatów, przy których słowa więzną w gardle. Uwaga na spoilery!
"Better Call Saul" nie jest serialem, po którym należy się spodziewać szczególnych fajerwerków. Nie przeszkadza mu to jednak w kreowaniu dramatów, przy których słowa więzną w gardle. Uwaga na spoilery!
Sam nie wiem, czego konkretnie się spodziewałem po finale 3. sezonu "Better Call Saul". W ostatnich tygodniach serial trzymał wprawdzie stabilny, wysoki poziom, właściwie co odcinek w jakiś sposób się wyróżniając, ale też wyraźnie brakowało na tym wszystkim swego rodzaju emocjonalnego stempla. Albo inaczej – te, które zaserwowali nam twórcy, nie do końca zadziałały. Bo choć wątki Nacho (Michael Mando) i Kim (Rhea Seehorn) miały niewątpliwe zalety, nie da się ukryć, że to prostu nie ten sam kaliber postaci co Jimmy czy Mike. Jak zatem zebrać to wszystko w finale, by nadać mu odpowiednie znaczenie? Skupić się ponownie na głównych bohaterach, czy raczej kontynuować wcześniej obraną ścieżkę?
Twórcy poszli na kompromis, na którym najbardziej ucierpiał Mike, bo w ostatnim odcinku w ogóle zabrakło dla niego miejsca. O ile jest to decyzja zrozumiała z fabularnego punktu widzenia (jego historia w tym sezonie dobrnęła do ściany, a żeby ruszyła do przodu, potrzeba najpierw pewnych przetasowań w narkotykowym biznesie), o tyle jako widz poczułem się lekko rozczarowany. Na szczęście udało się ten brak wynagrodzić w sposób, który zdecydowanie przypadł mi do gustu – stawiając na duet, który do tej pory ani razu nie zawiódł, czyli na braci McGillów.
Zaliczyliśmy zatem powrót do najmocniejszego punktu serialu, który od czasu pamiętnego starcia w sądzie rozdzielił się wyraźnie na dwa osobne tory. Jimmy niby wygrał, ale cierpiał przez dającą mu w kość karę; Chuck bez wątpienia przegrał, ale może przewrotnie wychodził na tym lepiej niż brat, dopuszczając wreszcie do siebie myśl o problemach psychicznych i powoli wychodząc na prostą. I może tak by to trwało, gdyby nie jedno, z pozoru nieistotne zdarzenie. Pamiętacie jeszcze taką drobnostkę, jak wizyta Jimmy'ego w firmie ubezpieczeniowej, w czasie której niby mimochodem wspomniał o zdrowiu Chucka? Zastanawiałem się wtedy, czy to element większej gry, czy zwykła podłość. Okazało się, że nie stał za tym żaden genialny plan – konsekwencje były jednak gigantyczne.
Wspominam o tym po to, byście dostrzegli jak genialnie poukładanym scenariuszem może się pochwalić "Better Call Saul". Wyznanie Jimmy'ego niby nie miało wielkiego znaczenia, ot, taka mała złośliwość, jedna z wielu w jego wykonaniu. Jednak to właśnie ona zapoczątkowała ciąg zdarzeń, których tragiczny finał zobaczyliśmy w ostatnich sekundach "Lantern" i który teraz widać jak na dłoni.
Jimmy wpędza Chucka w tarapaty w pracy, ten traci zaufanie Howarda (Patrick Fabian) i wchodzi w konflikt, co do którego jest przekonany, że wygra. Nic z tego, partner woli wpędzić się w kolosalne długi niż zagrozić bezpieczeństwu firmy, co skutkuje odejściem Chucka na przymusową emeryturę. Ta z kolei ponownym pogorszeniem stanu jego zdrowia aż do kompletnego obłędu, z którego tym razem nie ma ucieczki. Kurtyna. A to tylko ogólny zarys, bo po drodze emocji było tyle, że można to jeszcze długo rozkładać na czynniki pierwsze.
Wspominałem już nie raz i na pewno będę to jeszcze robił w przyszłości, że "Better Call Saul" to serial, do którego potrzeba cierpliwości i zwracania uwagi na detale, ale w którym wszystko ma swój cel. Czasem mniejszy, gdy historia zamykała się w jednym odcinku, a czasem znacznie większy, gdy oglądaliśmy ją na przestrzeni kilku sezonów. Z tym właśnie mieliśmy do czynienia w wątku braci McGillów. Opowieści, która w ciągu trzech lat urosła do rangi kluczowej sprawy w całym serialu i której finał uderzył z ogromną siłą prosto między oczy, mimo że w końcowych fragmentach zobaczyliśmy tylko jedną scenę z udziałem obydwu zainteresowanych. Cóż to jednak była za scena!
Znów – na pozór zupełnie zwykła. Spokojna rozmowa dorosłych ludzi, bez wrzasków, żalów i pretensji. Nie muszą się przecież rozumieć, zgadzać ze sobą, ani padać sobie nawzajem w ramiona. Jest dobrze, tak jak jest, tym bardziej, że jak wyznaje Chuck (genialny jest Michael McKean w tym sezonie, chyba nawet lepszy niż Bob Odenkirk), młodszy brat nigdy zbyt wiele dla niego nie znaczył. I w tym momencie prysła ułuda spokoju. Fasada zdrowego rozsądku runęła, a huk temu towarzyszący równać się mógł tylko spustoszeniu, jakie te okrutne słowa wywołały w Jimmym. Tym samym małym chłopcu, który patrzył w starszego brata jak w obrazek, gdy siedział razem z nim w namiocie i z przejęciem słuchał, jak ten czyta mu książkę. Lata później ten przejęty dzieciak patrzył w twarz Chucka i nie dowierzał w premedytację, jaką słyszał w jego chłodnym głosie.
Czy było to szczere wyznanie? Wątpię. Raczej podyktowane chwilą i obliczone tak, by jak najmocniej ugodzić Jimmy'ego. Człowieka, który w mniemaniu Chucka odebrał mu wszystko. Człowieka, który krzywdzi wszystkich dookoła bez względu na intencje, z czym powinien się w końcu pogodzić, a nie przychodzić po raz kolejny i przepraszać. Jakkolwiek nie znosicie Chucka, a wiadomo, że to postać, do której trudno pałać sympatią, nie można mu odmówić racji. W pewnym, ograniczonym zakresie starszy z McGillów uderzył celnie w brata, dodając jednak przy tym od siebie coś, co wiedział doskonale, że dosłownie zdewastuje Jimmy'ego. Ostatni cios, po którym nie zostało już nic, oprócz nieustępliwie obracającego się licznika i obsesji prowadzącej do tragedii (od razu przypomina się podobna obsesja Mike'a z początku sezonu – tam jednak wynikała ona z rozsądnych przesłanek, więc skutek musiał być całkiem inny). Jeszcze tylko zgasić lampę i możemy kończyć przeraźliwie smutną historię człowieka, którego nie dało się polubić, ale któremu trzeba współczuć.
Podobnie zresztą jak Jimmy'emu, bo w tej opowieści rzecz jasna nie ma zwycięzców. Dokąd zaprowadzi go wieść o Chucku (Peter Gould w rozmowie z Variety meandrował w kwestii ostatecznego losu bohatera, ale wydaje się, że można go w miarę bezpiecznie potwierdzić), możemy się tylko domyślać. Nie sądzę jednak, by Saul Goodman na długo miał pozostać specjalistą od reklamy. Wszystko, co trzymało mroczną stronę Jimmy'ego na wodzy, rozsypuje się bowiem niczym domek z kart. Mam na myśli oczywiście Chucka, ale również pracę w roli obrońcy staruszków, której bohater pozbawił się sam.
Kapitalna, bardzo emocjonalna, ale też wiarygodna sekwencja, w której przyznał się do matactw, nie mogąc znieść cierpienia niewinnej pani Landry (Jean Effron), pokazała wyraźnie, że w Jimmym McGillu jest dobro. Choć żaden z niego Atticus Finch, wcale nie musi być specjalistą tylko w rozwalaniu wszystkiego dookoła. Wydaje się jednak, że w tym momencie może być dla niego po prostu za późno. Owszem, Jimmy wykonał krok w dobrą stronę, a wypadek Kim uświadomił mu, że są rzeczy ważne i ważniejsze, ale słowa Chucka oraz fakt, że były prawdopodobnie jego ostatnimi, brzmią jak coś, co może szybko pchnąć naszego bohatera w przepaść. Czy raczej w zmianę branży i przerzucenie się z emerytów na znacznie groźniejszych klientów.
Ci wszak też nie próżnowali, a na (prawie) samym szczycie narkotykowej hierarchii doszło właśnie do poważnej zmiany. Plan Nacho wypalił w idealnym momencie (nadal nie mogę się nadziwić, że znajomość dalszych losów bohaterów nijak nie przeszkadza w oglądaniu ich z ogromnym napięciem), a to oznacza, że pewien pan od kurczaków wkrótce poważnie rozwinie swój biznes. Stąd natomiast już tylko krok do tytułowego bohatera i sedna tej historii. Pozostaje jeszcze tylko jedno małe "ale", a mianowicie Kim.
Dalsze losy bohaterki, której wpływu na Jimmy'ego nie sposób przecenić, pozostają tajemnicą, choć nietrudno wyobrazić sobie, że twórcy szykują dla niej coś strasznego. Czy to właśnie będzie ostatni krok sprowadzający głównego bohatera na "ciemną stronę mocy"? Jak ona zareaguje na wieści o Chucku i czy wyrzuty sumienia całkowicie ją pogrążą? A może postawią ją w opozycji do Jimmy'ego, będąc kroplą, która przeleje czarę goryczy w tej relacji? To pytania na kolejny sezon (który swoją drogą nie jest jeszcze zamówiony, bo trwają dyskusje o tym, kiedy ta historia dobiegnie końca), ale w tym przypadku o odpowiedzi jestem wyjątkowo spokojny. Jakiekolwiek by nie były i nieważne, jak długo przyjdzie nam na nie czekać – będą satysfakcjonujące.