Zobaczyć i uwierzyć. "American Gods" – recenzja finału 1. sezonu
Marta Wawrzyn
20 czerwca 2017, 20:02
"American Gods" (Fot. Starz)
Krwawa, surrealistyczna baśń Bryana Fullera o tym, w co wierzą i jak wierzą Amerykanie, zakończyła swój pierwszy sezon, który okazał się pysznym wstępem do czekającej nas wojny. Uwaga na finałowe spoilery.
Krwawa, surrealistyczna baśń Bryana Fullera o tym, w co wierzą i jak wierzą Amerykanie, zakończyła swój pierwszy sezon, który okazał się pysznym wstępem do czekającej nas wojny. Uwaga na finałowe spoilery.
W przeciwieństwie do Bruce'a Millera, który w 1. sezonie "Opowieści podręcznej" wyczerpał ogromną większość materiału źródłowego, Bryan Fuller postawił w swoim serialu na zwolnienie tempa, zbudowanie klimatu i dokładne zaznajomienie widzów z bohaterami książki Neila Gaimana. Jedni narzekali, że nic się nie dzieje, inni, w tym niżej podpisana, delektowali się każdą chwilą spędzaną w jednym z najdziwniejszych, najbardziej fascynujących serialowych światów kończącego się sezonu. Co tu dużo mówić, uwielbiam barokowy styl Fullera, uwielbiam to, jak bawi się kolorami i słowami, stopniowo dodając coraz więcej warstw, emocji i uczłowieczając przerysowanych bohaterów, obowiązkowo egzystujących w świecie skąpanym w surrealizmie.
W tym przypadku ten wyrazisty twórca stanął przed zadaniem niebywale trudnym, bo oto przyszło mu ożywić na ekranie cały panteon żyjących w Ameryce bogów, przywożonych przez imigrantów, porzucanych, zapominanych i wymienianych na nowocześniejszych, bardziej odpowiadających zmieniającym się czasom. Religia przemieszała się z popkulturą, tak że łatwo mogliśmy zapomnieć, kto jest tutaj kim i do kogo powinniśmy modlić się na klęczkach, a o kim czytać na Pudelku. Wydawać by się mogło, że ostateczne starcie wygrają ci, którzy rozumieją, że jedno drugiemu przeszkadzać nie powinno, a współczesny bóg powinien być elastyczny. Czyli szansę na przetrwanie mają tylko takie obiekty kultu jak grana przez Gillian Anderson Media, nie tylko świadoma tego, że należy kontrolować narrację, ale i mająca ku temu środki.
To wszystko jednak tylko teoria – czy, jak wolicie, nie tak daleki od prawdy opis rzeczywistości, w której żyją i Amerykanie, i niemal cała reszta świata. Serialowa praktyka jest znacznie bardziej skomplikowana, bo wszyscy boscy bohaterowie chcą być wielbieni i mają jakieś karty przetargowe. W finale 1. sezonu starzy i nowi bogowie spotykają się więc w Wielkanoc w domu pradawnej Ostary (Kristin Chenoweth, która zawsze prezentuje się bosko w produkcjach Fullera), by dać upust swojemu niezadowoleniu z panującego status quo. W świecie, któremu właśnie odebrano wiosnę, szykuje się całkiem realistyczna, krwawa wojna, a my dostaliśmy zaledwie przedsmak tego, co nas czeka.
W finale 1. sezonu "American Gods" raz jeszcze pochwaliło się swoją wspaniałą obsadą, ucieszyło nasze oczy tysiącem wizualnych sztuczek i sprawnie połączyło ze sobą liczne wątki, gromadząc niemal wszystkich swoich bohaterów w jednym miejscu. Gdyby serial nie dostał 2. sezonu, Bryan Fuller byłby przeklęty na zawsze, bo nie zdążył opowiedzieć wszystkiego ani dać widzom satysfakcjonującej konkluzji. Ponieważ będzie kontynuacja, możemy potraktować 1. sezon jako smakowitą przystawkę do tego, co nas czeka za rok.
Pięknie nakręcone, wyśmienicie zagrane sceny, w których bohaterowie popisywali się barwnymi przemowami, następowały jedna po drugiej. Największy serialowy krasomówca, Pan Nancy (Orlando Jones), tym razem robił za krawca Pana Wednesdaya (Ian McShane) i Cienia (Ricky Whittle), racząc ich opowieścią z morałem o Bilquis (Yetide Badaki), dawnej bogini miłości, i o tym, jak Ameryka traktuje silne kobiety. Tocząca się w rytmie disco retrospekcja wyjaśniła bardzo dokładnie, kim jest Bilquis, jak znalazła się po tej stronie świata i z jakich powodów dała się zwerbować nowym bogom. W międzyczasie zaś uszyte zostały dwa bardzo porządne garnitury i akcja, podobnie jak auto dwóch głównych bohaterów, mogła toczyć się dalej, czasem gładko, a czasem nie tyle po dziurach, co po króliczkach, pełniących także funkcję szpiegów.
Dom Ostary, w którym znaleźli się Pan Wednesday i Cień, okazał się być wypełniony nie tylko słodkościami, kwiatkami i wielkanocnymi dekoracjami, ale także Jezusami – z których ten "główny", grany przez Jeremy'ego Daviesa z "Lost", wydawał się bardzo ludzki i nawet topił smutki w alkoholu, siedząc na powierzchni basenu – oraz kolejnymi bogami zjeżdżającymi się na prawdziwe spotkanie na szczycie.
A gdzieś pośrodku tego wszystkiego nasz bezbarwny jak zawsze Cień zaczynał zyskiwać wiarę – w tym przypadku prawdą okazało się nie tyle "uwierzyć to zobaczyć", ile "zobaczyć to uwierzyć", co też jest znakiem naszych czasów – my zaś otrzymaliśmy ostatnie elementy układanki, których mogliśmy jeszcze nie być pewni. A wszystko to wykonano sprawnie, z fasonem i wciąż w tej samej przerysowanej, rozbuchanej konwencji. Jednym ze znaków firmowych tego finału była jeszcze większa niż wcześniej teatralność – bohaterowie przemawiali, przekonywali siebie nawzajem do swoich planów i wykonywali gesty godne, no cóż, samych bogów.
Świetne momenty miała Gillian Anderson, tym razem jako Media przebrana za Judy Garland z "Parady wielkanocnej", z pozbawionym twarzy Fredem Astaire'em u boku. Jej filozofia i jej manipulacje reprezentują chyba najlepiej czasy, w których żyjemy, kiedy to nawet bóg (czy też Bóg) potrzebuje ekranów, mediów, kanałów dystrybucji i milionów obserwujących na Twitterze. To ani nie jest wymysł, ani nawet szczególnie przejaskrawiony koncept, spójrzcie tylko na konta Watykanu w serwisach społecznościowych. Jeśli do trafnego przesłania dodać perfekcyjne kostiumy, makijaże, fryzury i oczywiście talent Anderson do wszelkiego rodzaju transformacji, otrzymujemy niezły zestaw perełek z jej bohaterką, pokazywanych na przestrzeni całego sezonu.
Nieważne jednak, jak przekonujący byli Media, Techno Chłopiec (Bruce Langley) i Pan World (Crispin Glover), wszyscy nowi bogowie nagle wydali się mali, kiedy Ian McShane zagrzmiał: "Jam jest Odyn!". Oglądanie powalonych jednym gestem irytujących pomocników Techno Chłopca też okazało się dość satysfakcjonującym zajęciem, nieważne, czy wolimy starych bogów, czy nowych bogów, czy może nie wierzymy, nawet jeśli widzimy.
Mający fantastyczną chemię duet Laura Moon (Emily Browning, którą uwielbiam po tym sezonie) i Szalony Sweeney (Pablo Schreiber, którego uwielbiam zawsze i wszędzie) tym razem odegrał raczej role statystów, bo odkrycie "martwej żony", czyją sprawką są wszystkie jej nieszczęścia, w tym momencie mogło już robić wrażenie tylko na niej. Przyznam, że problemy małżeńskie jej i Cienia nie obchodzą mnie w ogóle, ponieważ nie obchodzi mnie przede wszystkim sam Cień, bohater może i spełniający swoje zadanie, ale tak piekielnie nudny i bezbarwny, że najchętniej kazałabym Panu Wednesdayowi poszukać nowego towarzysza.
Przy barwnych postaciach bogów i charakternej Laurze ten facet nie istnieje, a im dalej w las, tym bardziej jego błąkanie się po ekranie wciąż z tą samą miną tępego osiłka zaczyna mi przeszkadzać. Sceny z nim w roli głównej należały do najsłabszych w całym sezonie i zagadką dla mnie pozostaje, czy to wina scenariusza, czy jednak Ricky'ego Whittle'a, który na razie nie dał rady udowodnić, że nie odstaje od reszty obsady. Nawet jego finałowe zmagania z wiarą i jej brakiem nie miały tej mocy, którą mieć powinny, przy założeniu, że to właśnie ten bohater miał za zadanie być kimś w rodzaju łącznika między nami i fantastycznym światem bogów i reagować na dziejące się przed jego oczami cuda tak, jak zareagowałby każdy z nas na jego miejscu.
Choć w "Come to Jesus" nie brakowało świetnych momentów pod każdym względem – aktorskim, wizualnym, jak i na poziomie scenariusza, którego autorzy zdecydowanym ruchem popchnęli sprawy do przodu na każdym froncie – przyznaję, że, podobnie jak Pan Nancy, bardziej od skomplikowanych, poszatkowanych historii obejmujących cały świat cenię te proste i dobrze opowiedziane. Moimi ulubionymi odcinkami pozostają więc "Git Gone" i "A Prayer for Mad Sweeney", a zwłaszcza ten drugi, bo uważam, że nikt nie korzysta lepiej niż Bryan Fuller z dobrodziejstwa, jakim jest dla serialu odpowiednio dobrany narrator (pamiętacie "Pushing Daisies"?). Finał, choć niewątpliwie dostarczył wielu atrakcji, plasuje się odrobinę niżej w moim rankingu najlepszych odcinków 1. sezonu.
Pomimo pewnych zastrzeżeń, mogę jednak powiedzieć, że kupuję w tym momencie "American Gods" w takim kształcie, w jakim przedstawił tę historię Bryan Fuller i jego ekipa. Możemy sprzeczać się w kwestii szczegółów, ulubionych odcinków, tego, czy tempo powinno być szybsze czy jednak nie etc. Ale faktem jest, że debiutancki sezon produkcji Starz to wytwór niesamowitej wyobraźni i kreatywności; gigantyczna metafora na temat naszego świata, ożywiona pod postacią jednej z najbardziej niezwykłych opowieści, jaką zobaczyliśmy w telewizji w tym sezonie. Nie przeszkadza mi, że czasem wlecze się, błądzi albo przeskakuje pomiędzy bohaterami, nie dbając o pokazywanie połączeń między ich wątkami. Bo koniec końców to fascynująca podróż przez świat, jakiego nigdzie indziej nie zobaczę.
Liczę jednak na to, że teraz, kiedy już zostaliśmy bardzo dokładnie zapoznani z bohaterami, serial nieco przyspieszy, a stawki w tej grze zaczną w widoczny sposób rosnąć. Bo owszem, teatralne przemowy bogów starych i nowych mają swój urok, ale chciałabym już zobaczyć konsekwencje ich zabaw, intryg i desperackich działań podjętych po to, by przetrwać w świecie, w którym bożkiem może zostać każdy, kto ma kamerę, dostęp do internetu i wystarczająco dużo bezczelności. Nawet gdyby miało to trwać jeszcze tylko jeden sezon – bożek oglądalności niestety czuwa.