Jazda napędzana krwią. "Blood Drive" – recenzja nowego serialu SyFy w grindhouse'owym stylu
Mateusz Piesowicz
16 czerwca 2017, 20:06
"Blood Drive" (Fot. SyFy)
Macie wobec seriali wymagania większe, niż dostarczenie bezmyślnej rozrywki? Jeśli tak i mimo to zamierzacie zmierzyć się z "Blood Drive", to życzę powodzenia. Będzie Wam potrzebne jak krew tutejszym maszynom.
Macie wobec seriali wymagania większe, niż dostarczenie bezmyślnej rozrywki? Jeśli tak i mimo to zamierzacie zmierzyć się z "Blood Drive", to życzę powodzenia. Będzie Wam potrzebne jak krew tutejszym maszynom.
Grindhouse'owe kina i pokazywane w nich filmy z gatunku exploitation to rozrywka bardzo specyficzna i w dużej mierze martwa (przynajmniej na masową skalę), co jednak nie przeszkadza jej pasjonatom od czasu do czasu przebijać się do większej widowni. Najnowszym przykładem skąpanego we wszelkich odcieniach bezguścia trendu jest wyprodukowany przez SyFy "Blood Drive" (nowe odcinki co tydzień w ShowMax) – krwawy kicz, który od pierwszych sekund krzyczy, by nie traktować go poważnie. W porządku, wymagania przyjętej tu estetyki są jasne, poprzeczka wymagań zostaje odpowiednio obniżona. Tylko co dostajemy w zamian?
Zacznijmy może od fabuły (oczywiście, że jest, nawet całkiem rozbudowana). Serial przenosi nas do postapokaliptycznej rzeczywistości roku 1999 – świat jest pogrążony w chaosie, źródła naturalne są na wyczerpaniu, a wszystko wydaje się kontrolować jedna, złowroga korporacja. Pozorny porządek utrzymuje brutalna, sprywatyzowana policja, a okoliczności sprzyjają wszelkiej maści degeneratom. Ot, choćby takim, którzy organizują tytułowy wyścig. Zasady są proste: uczestnicy mają codziennie do przejechania jeden odcinek, ostatni na mecie żegnają się z rywalizacją i życiem przy okazji. Coś jeszcze? Aha, ich samochody są napędzane krwią, sposób zdobycia paliwa dowolny. Wszystko rzecz jasna przez kosmiczne ceny benzyny.
Wśród uczestników jest para głównych bohaterów: ostra jak brzytwa Grace (Christina Ochoa) i wmieszany w to przypadkowo gliniarz Arthur (Alan Ritchson). Nią kierują szlachetne pobudki, on jest chodzącym ideałem i jednym z ostatnich sprawiedliwych stróżów prawa na świecie, co się chwali, ale z pewnością nie pomaga w zaistniałej sytuacji. Dajmy mu jednak chwilę na oswojenie, wyrobi się chłopak. W końcu ma prawo być lekko zdezorientowanym, widząc jak ludzkie kończyny znikają w mielącym wszystko na krwawą masę silniku (swoją drogą, skoro samochody jeżdżą na krew, to koszmarnym marnotrawstwem jest tak ją rozpryskiwać przy "tankowaniu", czyż nie?).
Zdezorientowani nie powinni być natomiast widzowie, a przynajmniej ci z nich, którzy doskonale wiedzieli, na co się piszą. Dla nich "Blood Drive" będzie niczym spełnienie marzeń, bo to od początku do końca pozbawiona wszelkiego sensu, ociekająca krwią, seksem i tandetą opowieść, która doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że jest serialowym śmieciem i wykorzystuje to na swoją korzyść. Tak, to serial zły w praktycznie każdym aspekcie, ale dokładnie w taki poziom celujący, co automatycznie stawia go na półce wyższej niż gnioty, które miały nimi w założeniu nie być. Inaczej rzecz ujmując: "Blood Drive" rzeczywiście jest lepsze niż większość repertuaru SyFy. Nie czyni to jednak dzieła Jamesa Rolanda (to jego pierwsza samodzielna produkcja, wcześniej bywał asystentem m.in. przy "Mad Men" czy "Trawce") niczym więcej, niż sprawnie zrobioną ciekawostką dla miłośników osobliwej rozrywki.
Nie można bowiem dopuścić do tego, by podejście "wszystko, co wygląda źle, jest zamierzone" przesłoniło ogólny obraz. Przymrużenie oka nie polega na całkowitym ich zamknięciu i kompletnym niezwracaniu uwagi na to, że mamy tu do czynienia z przedstawicielem formuły, która na dłuższą metę nie ma szans powodzenia. Jednorazowa wycieczka w krainę przerysowanego kiczu może być całkiem przyjemna, nawet jeśli zwykle w podobnych klimatach nie gustujemy, ale tutaj czeka nas ich cały sezon, a to już wymaga od twórców nieco więcej, niż tylko zręcznego żonglowania motywami znanymi z klasyki kina klasy B.
Jasne, miłośnicy ekranowego chłamu będą zapewne w pełni usatysfakcjonowani cotygodniową powtórką z rozrywki, ale co z resztą? Odpowiedź, że to nie jest serial dla nich, mnie nie przekonuje. Bo skoro z twórców "Blood Drive" tacy spryciarze, to dlaczego nie potrafili stworzyć mniej jednowymiarowych postaci? Czemu zamiast przerysowanej fabuły nie opowiedzą takiej, która by choć w minimalnym stopniu wciągała? Żonglowanie tandetą wymaga oczywiście sporych umiejętności, ale doceniłbym je znacznie bardziej, gdyby do mieszanki dodano przynajmniej jeden składnik spoza tych, których się tu spodziewamy. Ot, choćby bohaterów, do których przynajmniej w pewnym stopniu można się przywiązać. Spójrzcie na konkurencyjny "Ash kontra martwe zło" – identyczna estetyka i bzdurna fabuła, która nigdy nie trzymała się kupy, w niczym nie przeszkadzają, bo serial posiada wyraziste postaci.
"Blood Drive" nikogo takiego nie zaprezentowało, bo długonoga brunetka i facet o wyglądzie Kena to chodzące klisze, których obraz zaciera się w pamięci zaraz po obejrzeniu odcinka. Drugi plan? Pewnie, jest bardziej wyrazisty, na czele z organizatorem wyścigu, niejakim Julianem Slinkiem (Colin Cunningham), czy resztą uczestników kryjących się za pseudonimami w stylu "Rib Bone" czy "Clown Dick", ale trudno ich uznać na coś więcej niż barwne tło. Wygląda to wszystko efektownie, ale czy jest wystarczającym powodem, by co tydzień wracać przed ekran?
Mocno wątpliwe i twórcy muszą być tego świadomi, jako wabik podsuwając nam pod nos szeroką gamę grindhouse'owych motywów. Tylko w premierowym odcinku znajdziecie mnóstwo carsploitation i sexploitation, a da się też wyczuć ducha ozploitation i hixploitation. W dalszej części sezonu ma być wszystkiego jeszcze więcej, co zapewne ma nas przytrzymać przy serialu, ale o ile grzebanie w filmowych śmieciach nie jest Waszym hobby, to trudno przypuszczać, by była to skuteczna metoda. Może w takim razie skusi nas rozbudowana fabuła? Wszak oprócz wyścigu jest tu też postapokaliptyczna rzeczywistość, a w niej wątek kumpla głównego bohatera, Christophera (Thomas Dominique), który wpada w sam środek intrygi z robotami i… chyba tyle wystarczy w tej kwestii.
W ten sposób "Blood Drive" zagoniło się do ślepej uliczki już na samym początku i wątpię, by zdołało znaleźć z niej jakiekolwiek wyjście. Owszem, serial SyFy świetnie bawi się tandetą, a twórcy wykazują ogromną biegłość w temacie i potrafią go odpowiednio sprzedać (ostra muzyka czy stylizacja na steampunkowego "Mad Maksa" wymieszanego z gotyckim metalowcem prezentuje się całkiem okazale), ale poza pokazem groteskowych sztuczek i paradą obowiązkowych motywów nie mają w zanadrzu nic więcej. Przerysowana przemoc, nieco czarnego humoru, absurdalna scena seksu i dużo krwi – już teraz dostaliśmy wszystko, czego się spodziewaliśmy i trzeba zadać pytanie, czy będzie coś jeszcze. Bo jeśli nie, to podziękuję, w końcu najlepszy grindhouse ma to do siebie, że zapewnia przeżycia równie intensywne, co krótkotrwałe.