Będąc młodym komikiem. "I'm Dying Up Here" – recenzja nowego serialu telewizji Showtime
Mateusz Piesowicz
8 czerwca 2017, 19:19
"I'm Dying Up Here" (Fot. Showtime)
Telewizja nie daje nam zapomnieć, że bycie komikiem to ciężki kawałek chleba. Tym razem w historycznej oprawie, bo "I'm Dying Up Here" przenosi nas w realia stand-upowej sceny Los Angeles w latach 70.
Telewizja nie daje nam zapomnieć, że bycie komikiem to ciężki kawałek chleba. Tym razem w historycznej oprawie, bo "I'm Dying Up Here" przenosi nas w realia stand-upowej sceny Los Angeles w latach 70.
Jeśli jednak oczekiwaliście, że ta podróż w czasie będzie oznaczać kompletnie inne podejście do popularnego serialowego motywu, to możecie się mocno zdziwić. "I'm Dying Up Here", czyli dziesięcioodcinkowy serial autorstwa Davida Flebotte'a ("Gotowe na wszystko", "Masters of Sex"), który możecie oglądać w HBO GO (polski tytuł ma brzmieć "Umrzeć ze śmiechu") jest niestety produktem bardzo wtórnym w zestawieniu z tym, co w temacie ciężkiego życia stand-upera ma do powiedzenia konkurencja.
Rzecz została oparta na książce Williama Knoedelsedera, w której ten opisywał prawdziwą komediową scenę Los Angeles sprzed lat, gdzie narodziły się takie legendy jak choćby Jay Leno czy David Letterman, których tu jednak nie uświadczycie (głośne nazwiska pojawiają się tylko w gościnnych występach – i tak w premierowym odcinku świetnie w roli Johnny'ego Carsona zaprezentował się Dylan Baker). Fabuła opiera się bowiem na fikcyjnych postaciach zgromadzonych wokół klubu przy Sunset Strip należącego do niejakiej Goldie (Melissa Leo), który jest z kolei odpowiednikiem słynnego The Comedy Store. Wspominam o tym wszystkim tylko z jednego powodu – gdyby rzeczywistość wyglądała dokładnie tak, jak przedstawia to "I'm Dying Up Here", wątpię, by ktokolwiek z tamtejszych bywalców zrobił szczególną karierę.
Podobnej nie przewiduję samemu serialowi, który jest ładnie opakowanym zbiorem schematów tak oczywistych, że na sam ich widok zgrzytają zęby. Chcecie próbkę? Proszę bardzo: dowiecie się stąd na przykład, że stand-uperzy to niemal zawsze pogrążeni w problemach ludzie, którzy ukrywają własne zgorzknienie za fasadą żartów. Nie radzą sobie z życiem osobistym, mają problemy z utrzymaniem, skrycie zazdroszczą sukcesów tym, którym uda się wybić. Znacie to skądś? Oczywiście, wszak to typowy zestaw każdego autobiograficznego serialu z komikiem w roli głównej, począwszy od "Louiego", przez "Lady Dynamite", a skończywszy na "Na wylocie". Problem polega na tym, że każdy z wymienionych potrafił podejść do tematu w jedyny w swoim rodzaju sposób. "I'm Dying Up Here" wybiera natomiast najprostszą ścieżkę i ładuje się prosto w objęcia ogranych motywów.
Co gorsza, traktuje je po łebkach, praktycznie każdy tutejszy wątek sprowadzając do garści stereotypów i błyskawicznie go rozwiązując. Zapomnijcie o skomplikowanych osobowościach i scenariuszu, który pod płaszczykiem żartu wnika głęboko w ludzką psychikę. Zamiast tego dostaniecie proste jak konstrukcja cepa charaktery, których problemy da się zamknąć w jednym zdaniu. Ciekawe, że choć w serialu nie raz padają słowa o tym, jak to na scenie trzeba być szczerym i w pełni odsłonić się przed widownią, kompletnie nie znajdują odbicia w tym, co oglądamy na ekranie.
Szczerość jest bowiem ostatnią rzeczą, jaka przychodzi na myśl, patrząc na tutejsze postaci. Billa (Andrew Santino), regularnie występującego w klubie, ale niemogącego się doczekać przełomu w karierze; Cassie (Ari Graynor), dziewczyny z Teksasu próbującej przebić szklany sufit komediowej sceny; Adama (RJ Cyler), dla odmiany zmagającego się z problemem rasizmu czy wreszcie Eddie'ego (Michael Angarano) i Rona (Clark Duke), którzy służą za nic więcej, niż tylko stereotypowy element komediowy (w serialu o komikach!). Stereotypowość dotyczy zresztą nie tylko ich, bo prawie każda tutejsza postać to wciśnięta w schematyczne ramy wydmuszka.
Na nic przychodzi zatem serialowi autentyzm (zakładam, że twórcy o to zadbali – jednym z producentów jest tu Jim Carrey, który oczywiście również zaczynał w stand-upie), bo ginie on w szablonowym wykonaniu. "I'm Dying Up Here" brakuje choćby krzty polotu, o życiu i emocjach nawet nie wspominając. Cóż z tego, że bohaterowie mają trudne życie, skoro scenariusz zarysowuje je w samych czarno-białych barwach? Weźmy taką Cassie – w jednej chwili nie może się przebić, bo jest kobietą, zaraz potem główna scena, uśmiechy, rozbawiony tłum i obowiązkowo budująca muzyka. Schemat powtarza się przy całej reszcie, co nie tylko obdziera serial z nuty tajemnicy i odrobiny mroku, ale czyni go zwyczajnie nudnym.
Wygląda to tak, jakby twórcy za punkt honoru postawili sobie zawsze podnosić wszystkich na duchu. Nie udało się? To nic, zawsze jest kolejna szansa, nie poddawaj się! No pięknie, ale litości, to nie ma być podręcznik motywacyjny, tylko serial o ludziach z krwi i kości. Ci tutaj to natomiast pozbawione niemal wszelkich przejawów osobowości, ładnie wyglądające i uśmiechające się manekiny. Od razu przychodzi na myśl inny serial Showtime, czyli zeszłoroczne "Roadies". To dokładnie ten sam przypadek. Lukier wylewający się z ekranu, który próbuje się nieudolnie zakryć paroma nagimi scenami i niegrzecznym językiem, przeplata się tu z gigantyczną porcją banałów mających ukryć fakt, że twórcy nie mają kompletnie nic do powiedzenia.
Szkoda, bo "I'm Dying Up Here" miało w sobie potencjał na co najmniej solidny, niejednoznaczny komediodramat, który roztrwoniono w banałach. To serial pozujący na nowoczesną produkcję, ale mentalnie tkwiący w latach 90. i niepotrafiący tego w żaden sposób ukryć. Garść dowcipów, niezłe aktorstwo (szczególnie szkoda Melissy Leo, która stara się coś wydobyć ze swojej roli, ale to próba skazana na niepowodzenie), ładnie prezentujące się na ekranie lata 70. – z tego wszystkiego można było ulepić coś naprawdę sympatycznego. Wyszła miałka i niemiłosiernie rozwleczona historyjka o ludziach, których imion już nie pamiętam, choć pisałem o nich kilka akapitów wyżej. Przykra sprawa.