Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
4 czerwca 2017, 22:03
"House of Cards" (Fot. Netflix)
Dawno nie było u nas kitów, ale na szczęście wróciło "House of Cards", ratując nas przed dalszą posuchą. A chwalimy dziś m.in. "Pozostawionych", "The Americans" i "American Gods".
Dawno nie było u nas kitów, ale na szczęście wróciło "House of Cards", ratując nas przed dalszą posuchą. A chwalimy dziś m.in. "Pozostawionych", "The Americans" i "American Gods".
HIT TYGODNIA: Koniec świata, a po nim pobudka – czyli fantastyczni "Pozostawieni"
"I co teraz?" – zapytał Kevin ojciec swojego syna, siedząc na dachu domu w Australii, w tej samej dokładnie scenie, która została niejako "zdradzona" jako pierwsze zdjęcie promocyjne 3. sezonu "Pozostawionych" (co samo w sobie jest faktem pozbawionym znaczenia, ale musiałam docenić to, jak dowcipnym człowiekiem jest Damon Lindelof). Młodszy Kevin nie zna odpowiedzi. Nie wie, co się robi, kiedy koniec świata nie przyszedł, ale już zdążył sobie uzmysłowić, gdzie popełnił błąd.
Wy mieliście prawo tego nie zauważyć, ja pamiętam całkiem nieźle, jak Lindelof powiedział w naszej rozmowie, że "Pozostawieni" to historia miłosna. I do tego właśnie sprowadza się jeden z serialowych końców świata. Było ich jednak więcej.
Sam odcinek "The Most Powerful Man in the World (and His Identical Twin Brother)" jest genialny nie tyle ze względu na koncept – ten jest bowiem "tylko" swego rodzaju rozszerzeniem "International Assassin" – ile ze względu na pytania, które zadaje Kevin, odpowiedzi, których nie uzyskuje, i rzeczy, których dowiaduje się niejako "przypadkiem". Dzieci Grace nie wiedzą, co się stało z ich butami. Evie jest wściekła, kiedy słyszy imię swojego ojca. Christopher Sunday nie dzieli się tak po prostu swoją deszczową piosenką. Nic nie idzie tak, jak iść powinno było – i jeszcze trzeba zamordować samego siebie, a następnie puścić z dymem cały świat.
A jednak to bardzo ważna podróż dla Kevina, właśnie z powodu odkryć na własny temat, które poczynił. Policjant z Mapleton, który błądził przez siedem lat, niczego nie będąc pewnym, właśnie sobie uświadomił, co stracił. Wie też już lepiej niż chwilę wcześniej, w co wierzy, a w co nie. To dla niego i koniec świata, i prawie optymistyczny początek – przebył długą drogę, by powrócić do pragmatyzmu. Nora za chwilę podąży w zupełnie innym kierunku. Szczęśliwego spotkania w zaświatach raczej bym się nie spodziewała. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Stare kontra nowe, czyli "American Gods" wkracza w decydującą fazę
Nadal daleko mi do przekonania, że "American Gods" to dokładnie taki serial, jakiego byśmy sobie życzyli, ale przyznaję, że obejrzawszy ponad połowę sezonu, zdołałem na tyle przywyknąć do tutejszej specyficznej niezwykłości, że nie bardzo chcę z niej rezygnować. Zwłaszcza że praktycznie co tydzień oferuje się nam coś godnego uwagi i nawet jeśli nie klei się to w szczególnie emocjonującą, czy poruszającą całość, oglądanie wytworów Fullerowskiej wyobraźni potrafi co najmniej nieźle bawić.
Jeszcze lepiej jest natomiast, gdy do wizualnych fajerwerków twórcy zdecydują się dodać choć odrobinę treści. A ta jednak w "American Gods" jest, choć zdecydowanie zbyt rzadko przypomina o swoim istnieniu. W odcinku "Lemon Scented You" zrobiła to jednak w dosadny sposób za pomocą niejakiego Pana Worlda (aktorski gwiazdozbiór uzupełnił równie świetny co reszta Crispin Glover), którego rozmowa z Wednesdayem była długo oczekiwanym konkretem. Ukrytym pod metaforami rzecz jasna, ale konkretem.
A przy okazji również zapowiedzią tego, że w pozostałych odcinkach sezonu możemy się spodziewać czegoś więcej niż do tej pory. Wojny? Połączenia sił? Zmiany marki na potrzeby globalnego rynku? Nie mam pojęcia, ale nie da się ukryć, że wreszcie czuję się zaintrygowany historią i miejscem, jaki zajmą w niej poszczególni bohaterowie, a nie tylko niesamowitą wyobraźnią twórców. Teraz drodzy państwo proszę to połączyć w jedną całość, najlepiej w taki sposób, by Gillian Anderson mogła błyszczeć jak najczęściej (koniecznie w technikolorze!), a nie powinniśmy mieć powodów do narzekań. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Opowieść podręcznej" prezentuje świat nieoficjalny
8. odcinek "Opowieści podręcznej" był tak fascynującą podróżą przez morze hipokryzji, fanatyzmu, kłamstwa i zwykłego okrucieństwa, że emocjonalne spotkanie June z Moirą nie jest chyba nawet w top 5 moich ulubionych scen. A przecież zagrane zostało bez mała wyśmienicie!
Bardzo mi się podobała w tym odcinku Elisabeth Moss, która pokazała pełną paletę moralnych szarości, w jakich operuje jej bohaterka. Z jednej strony to kobieta poniżana, gwałcona i traktowana jak rzecz – ach, jakie wymowne było pudełko z baletnicą! – z drugiej namiętna kochanka, poszukująca bliskości w ramionach faceta, którego sama wybrała, już po tym jak dowiedziała się, że jej mąż żyje. Jej relacja z Komendantem to również stąpanie po kruchym lodzie, bo choć gwałt pozostaje gwałtem, to jednak w tym akurat przypadku nie doszłoby do niego, gdyby nie dała się przebrać jak lalka i wywieźć na ekscytującą wyprawę w środku nocy.
W tym świecie, w którym kobieta jako istota ludzka już nie ma racji bytu – zwróciliście uwagę na informację, że żony także mają ograniczoną wolność poruszania się? – spotkaliśmy więc osobę, której daleko do świętej. To kobieta taka jak my. Tak jak Komendant bywa takim człowiekiem jak my. Różnicę robi to, kto tutaj ma jakikolwiek wybór, kto może swobodnie poruszać się po świecie oficjalnym i nieoficjalnym i kto jest podmiotem, a kto przedmiotem. "Opowieść podręcznej" po raz kolejny pokazała to bardzo dobitnie, jednocześnie znów nieco poszerzając serialowy świat. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Finałowe emocje w "The Americans"
Ostatni odcinek 5. sezonu "The Americans" sprawił, że czekanie na finałowy sezon będzie torturą. Ale też dał w jednej ze świetnych scen coś w rodzaju szczęśliwego zakończenia jednego z wątków. Patrzenie na łzy w oczach Marthy, której radziecki wywiad proponuje zaadoptowanie sieroty, siłą rzeczy wymuszało szukanie chusteczek. Jeżeli to zakończenie jej wątku, to mamy ze strony Weisberga i Fieldsa niespodziewany przejaw sentymentalizmu, bo mało kto w "The Americans" miał tyle szczęścia co Martha. Wystarczy przypomnieć los Niny czy Franka.
W "The Soviet Division" wszystko grało od samego początku, ale było kilka momentów, które wypadły lepiej niż inne. Choćby ta chwila, w której Elisabeth patrzy tęsknie na wszystko to, co musiałaby zostawić za sobą, gdyby wróciła do ZSRR. Fields i Weisberg bardzo sprytnie wśród tych rzeczy wskazali zmywarkę, której przeciętny obywatel ZSRR nie miał podówczas szans za bardzo zobaczyć choćby w sklepie. To nie oznacza jednak, że Elisabeth nie jest zmęczona tym, co robi. Tak jak Philip chciałaby już zostawić "ten szajs".
O tym, jak bardzo oboje już tego chcą, mogliśmy się przekonać, patrząc na ostatnią scenę. To chyba pierwszy raz, gdy mogliśmy zobaczyć oboje naszych ulubionych szpiegów aż tak bezradnych. Faktycznie znaleźli się bowiem w sytuacji bez dobrego wyjścia. Za to dla nas to świetna wiadomość, bo oznacza, że w finałowym sezonie będzie się działo. [Andrzej Mandel]
HIT TYGODNIA: Kryzysy wieku każdego w "Casual"
Jeśli liczyliście, że po ciężkim początku nowego sezonu na bohaterów "Casual" czeka coś lepszego, to odcinek "The Sprout" szybko pozbawił Was takich optymistycznych złudzeń. Nie dość, że życie Alexa, Val i Laury nadal nie chce obrać jasnego kierunku, to jeszcze los podsuwa im pod nos przynęty i zwodzi fałszywymi nadziejami, które niedługo potem obraca w proch. Ewentualnie robią to sami zainteresowani, bo nikt nie zna się lepiej od nich na torpedowaniu nadarzających się możliwości.
Każdy z trójki miał zatem swoje, nieco inne niż reszta problemy, ale trudno to uznać za coś nowego. Nieraz już przecież widzieliśmy, jak Valerie bezskutecznie i wbrew sobie próbuje coś zmienić w swojej codzienności, jak Alex rozpaczliwie poszukuje motywacji do działania albo jak Laura kompletnie bezsensownie zaprzepaszcza szansę na coś dobrego. Można powiedzieć, że wszyscy stoją w miejscu, ale nie jest to bezruch wynikający z braku chęci. Wręcz przeciwnie, tych nikomu nie brakuje, ale wynikający z nich efekt jest taki jak zawsze: rozczarowujący.
U Valerie został w tym tygodniu zdiagnozowany kryzys wieku średniego (choć jej ubrania mówiły raczej o kryzysie dwudziestokilkulatki) i właściwie można to odnieść również do całej reszty. Bo czy nagła obawa (a może raczej chęć?) Alexa przed ojcostwem i Laura rozpoczynająca potencjalny związek od kradzieży, różnią się czymś diametralnie od Val znajdującej sobie młodszego partnera? Niekoniecznie. Nie trzeba być terapeutą, by dostrzec, że z każdym tutaj jest coś nie tak – pytanie brzmi, czy trzeba z tym walczyć, czy może lepiej zaakceptować jako coś swojego? [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Finał "Prison Break", czyli jak zabić trupa
Ten finał to ostateczny dowód na to, że pewnych trupów lepiej nie wskrzeszać. Choć cała fabuła posypała się już kilka odcinków temu, to najnowszy, oby już naprawdę ostatni odcinek, był dla "Prison Break" prawdziwym gwoździem do trumny. Z jednej strony możemy mówić, że złe było tutaj wszystko, ale z drugiej – nie było tu niczego, do czego ten serial nie zdążyłby nas już przyzwyczaić. Absurdalne zwroty akcji, nielogiczne rozwiązania i kiepska gra aktorska – tych wszystkich elementów w finale było aż nadto.
Starcie między Michaelem i Jacobem/Posejdonem, do którego musiało wreszcie dojść, rozczarowywało pod każdym względem – nie było w tym żadnych emocji, a dodatkowo od ich dialogów bolały uszy. Obaj zachowywali się niczym dwóch irytujących kujonów sprzeczających się o to, który z nich jest mądrzejszy. Wiadomo, że wynik tego pojedynku mógł być tylko jeden, ale scenarzyści zrobili wszystko, aby nie obchodził on widzów w ogóle. Do tego dochodzi jeszcze cały wielki plan Michaela na zemstę i oczyszczenie swojego imienia – zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach i funkcjonujący bez zarzutów, choć przez tyle lat mogłoby wydarzyć się wiele rzeczy, które mogłyby go obrócić w pył.
Cały ten sezon okazał się jednym wielkim niewypałem, a chyba najgorszym jego elementem okazało się wyjaśnienie, dlaczego Jacob próbował pozbyć się Michaela. Spotkanie starych bohaterów, do których mimo wszystko odczuwałem pewien sentyment może i było sympatyczne, ale tylko przez chwilę, późniejszych błędów nie dało się już zamaskować zwykłym odwoływaniem się do sentymentów widzów. Ten finał, jak zresztą cały sezon, udowodnił coś, co wiedzieliśmy od dawna – "Prison Break" nigdy nie powinno powrócić. [Nikodem Pankowiak]
KIT TYGODNIA: Upadek "Bloodline" w finałowym sezonie
To wręcz niewyobrażalne, że "Bloodline" w swoim trzecim, finałowym już sezonie, stało się tak bardzo nieoglądalne. Rozumiem, że twórcy serialu mieli utrudnione zadanie, bo Netflix zdecydował się przedwcześnie zakończyć ich produkcję, choć sami planowali pięć, sześć sezonów. Z drugiej strony, jeśli historię zaplanowaną na kilkadziesiąt odcinków trzeba było upchnąć w dziesięciu, jakim cudem dostaliśmy coś tak usypiającego?
"Bloodline" w tym roku bardzo testuje wytrzymałość widzów i podejrzewam, że większość z nich mogła ten test oblać. Ja sam zapewne darowałbym sobie oglądanie już po trzech odcinkach, gdyby nie konieczność zrecenzowania serialu. Cała fabuła runęła pod ciężarem kolejnych kłamstw, spisków i konfliktów, w które raz za razem wikłali się Rayburnowie. Aż przykro było patrzeć na ekspresową ewolucję, jaką przeszli niektórzy bohaterowie, na czele z Kevinem i jego żoną, którzy stracili jakikolwiek kręgosłup moralny.
W tym sezonie wątki, a razem z nimi postacie, pojawiały się i znikały, niektóre decyzje twórców były dla mnie wręcz zupełnie niezrozumiałe. Po co wprowadzano na przykład dawnego przyjaciela Johna, którego już nawet nie pamiętam, by po dwóch odcinkach zupełnie z niego zrezygnować? Gdy tworzysz przedwczesny finał, powinieneś umieć rozwijać jedne wątki, a inne odrzucać. Tutaj mam wrażenie, że twórcy serialu chcieli przedstawić nam kilka sezonów w pigułce, przez co na końcu wyszła niestrawna papka. Z pewnością nie pomogła też bezustanna powaga i mrok otaczający bohaterów. Scenarzyści i producenci postawili chyba sobie za cel stworzenie najpoważniejszego serialu w historii telewizji. Może i nawet im się to udało, ale dzięki temu zniszczyli własny serial. Wyczekiwałem tego sezonu bardzo, po tych 10 odcinkach cieszę się, że to już koniec. [Nikodem Pankowiak]
KIT TYGODNIA: "Still Star-Crossed", czyli Shondaland poprawia Szekspira
Jeśli kiedykolwiek pomyśleliście, że historia Romea i Julii aż się prosi o sequel, to ABC ma coś specjalnie dla Was. Oparty na książce Melindy Taub "Still Star-Crossed" podejmuje bowiem opowieść w miejscu, gdzie William Szekspir ją, nie wiedzieć czemu, przerwał. Wystarczy przecież tylko nieco wyobraźni, by dostrzec, że w Weronie pozostało całe mnóstwo tragicznych historii do opowiedzenia, a kto zrobi to lepiej, niż Shonda Rhimes (a dokładnie rzecz biorąc, jej podopieczna, Heather Mitchell)?
Może lepiej nie będę odpowiadał na tak postawione pytanie, ograniczając się do stwierdzenia, że najlepszym wyjściem byłoby zdecydowanie, aby nikt z amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej Szekspirowskich dramatów i wariacji na ich temat się nie tykał. Zwłaszcza, jeśli efektem tego mają być produkcje takie jak "Still Star-Crossed". Rzecz to absurdalna na wielu płaszczyznach, poczynając od fabularnej (na pierwszym planie mamy trójkąt miłosny między kuzynką Julii, kuzynem Romea i werońskim księciem), a kończąc na castingowej, w której zwykła logika przegrała z polityczną poprawnością.
Poza tym dostaliśmy typowy Shondaland w kostiumach (trzeba przyznać, że ładnych) – spiski, zdrady, romanse, twisty, kłótnie, awantury, wrzaski, płacze i pretensje. A wszystko to tak wyprane z emocji, że nawet największe ekranowe dramaty spływają po widzu jak woda po kaczce. Nie przeczę, że produkcje Shondy Rhimes bywają przyjemnym oderwaniem od rzeczywistości. Oglądanie "Still Star-Crossed" nie ma jednak z przyjemnością absolutnie nic wspólnego. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: 5. sezon "House of Cards", czyli miks nudy, głupoty i tandety
5. sezon "House of Cards" nie rozczarowuje tylko pod jednym względem: relacja Claire – Frank nadal jest najważniejszym i najmocniejszym punktem całego serialu. Tu nic się od jego startu nie zmieniło. A w sezonie 5. zmiana jej dynamiki – w której to Claire zyskuje nad Frankiem polityczną przewagę – działa na korzyść całego projektu.
Szkoda tylko, że w zasadzie to jedyne co się w tym sezonie udało. No może poza nowymi postaciami, które wnoszą odrobinę świeżości. Zwłaszcza Mark Usher jako nowy polityczny gracz, doradca, pracujący najpierw dla Republikanów a później dla Franka Underwooda, urozmaica krajobraz politycznego Waszyngtonu serwowanego w tym serialu.
Ale poza tym zarówno scenariusz, jak i kolejne coraz bardziej nieprawdopodobne polityczne pomysły sprawiają, że "House of Cards staje się powoli dość tandetną operą mydlaną, którą ogląda się z przyzwyczajenia. Mimo wyraźnych nawiązań do prawdziwej polityki (zakaz wjazdu muzułmanów, podsłuchy w Białym Domu itd.) serial w tym sezonie całkowicie oddala się od rzeczywistości. [Michał Kolanko]
"House of Cards" to bardzo dobry, 12-odcinkowy brytyjski serial, w którym wszystko jest przerysowane, teatralne, nieprawdopodobne jak diabli – a jednak ogląda się to z wypiekami na twarzy. Problem amerykańskiego remake'u polega na tym, że go bezsensownie rozciągnięto, mnożąc kompletnie absurdalne sytuacje i w żaden sposób ich nie usprawiedliwiając. Nie rozumiem, czemu serialowi Amerykanie tak słabo protestowali, kiedy Frank Underwood zamienił kraj w republikę bananową. Nie mogę pojąć, czemu media nie krzyczały, kiedy naginano konstytucję. Nie wiem, jak tylko jedna gazeta mogła wpaść na trop "prawdziwych Underwoodów". A przede wszystkim – czemu nikt publicznie nie pyta o trupy ścielące się wokół małżeństwa zamieszkującego Biały Dom? To tak głupie i bezczelne, że aż mnie razi.
Rażą mnie też takie pomysły jak seks w briefing roomie, zrzucanie członków własnej administracji ze schodów w Białym Domu, Kevin Spacey oznajmiający z pełną powagą do kamery "I'm your daddy" czy – to chyba najgorsza scena w historii "House of Cards" – morderstwo popełnione w trakcie kolejnego aktu seksualnego. Odwracałam oczy od ekranu, nie będąc pewna, co takiego właściwie oglądam.
Zwłaszcza że wysyp najbardziej tandetnych chwytów rodem z groteskowej, mrocznej wersji "Mody na sukces" – albo jakiejś chorej wersji "Skandalu" – to dopiero ostatnie odcinki. Przez pierwszych osiem, dziewięć odcinków nie działo się nic istotnego. Tu nieudolnie poszturchano Trumpa, tam złamano jakieś procedury, tu znów zrobiono idiotę z Willa Conwaya. Był też jakiś bieda-Snowden, dziwne akcje geopolityczne czy trwające cały odcinek spotkanie czerwonych kapturków, przepraszam, ekscentrycznych bogaczy w lesie. Oczy same mi się zamykały, takie to było miałkie i niepotrzebne.
I nie, nie zgadzam się z kolegą piętro wyżej, że relacja Frank – Claire działa. To przerysowani do granic karykatur, jednowymiarowi bohaterowie, których konstrukcja sprawdziłaby się, gdyby "House of Cards" zamknęło się w 12 odcinkach, tak jak oryginał. Teraz tylko widać, jak mało ludzi jest w tych postaciach. Właściwie wszyscy – Tom Yates, Jane Davis, LeAnn Harvey, Will Conway – są od nich ciekawsi, bo mają (mieli) w sobie choć trochę ludzkich cech. Działania diabolicznego małżeństwa Underwoodów już mnie ani nie bawią, ani nie przerażają, a kiedy Kevin Spacey zwraca się do kamery, ciągle słyszę to nieszczęsne "I'm your daddy".
Finałowe sceny odbieram jako zapowiedź kolejnych pięciu sezonów męczarni, zanim wydarzy się nieuniknione. Drogi Netfliksie, kontynuuj tę zabawę już beze mnie. Ważne jednak, by większość wciąż oglądała, prawda? [Marta Wawrzyn]