Dramat w trzech aktach. "House of Cards" – spoilerowa recenzja 5. sezonu
Michał Kolanko
4 czerwca 2017, 13:02
"House of Cards" (Fot. Netflix)
Premiera "House of Cards" zwykle wiąże się z publikowaniem kadrów z serialu na laptopach/telewizorach i ogłaszania, że już skończyliśmy oglądać. W tym roku takich wpisów było niewiele. Nietrudno się domyślić dlaczego. Spoilery z całości.
Premiera "House of Cards" zwykle wiąże się z publikowaniem kadrów z serialu na laptopach/telewizorach i ogłaszania, że już skończyliśmy oglądać. W tym roku takich wpisów było niewiele. Nietrudno się domyślić dlaczego. Spoilery z całości.
Odpowiedź jest prosta: zadeklarowanych fanów serialu jest coraz mniej. Bo coraz mniej kojarzy się on z przełomowym, mrocznym i bardzo wciągającym spojrzeniem na politykę, a coraz bardziej – z rozciągniętą do granic możliwości operą mydlaną, która poprzez swoje absurdy ma coraz mniej wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistością. W 5. sezonie – mimo pojawienia się kilku nowych ciekawych postaci i jeszcze lepszej niż zwykle kreacji Robin Wright, która jako Claire bierze na siebie prawie cały ciężar serialu – ten proces się pogłębia. Oczywiście, nadal da się "House of Cards" oglądać. Ale tylko jako ciekawostkę i/lub z sentymentu. Na tle produkcji takich jak kończący się właśnie trzeci i ostatni sezon "Pozostawionych" ten serial jawi się po prostu niepoważnie, tandetnie wręcz. I to mimo tego, że za nami najbardziej mroczny sezon ze wszystkich.
Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta: zarówno w warstwie politycznej, jak i personalnej rosną kolejne nieprawdopodobne, nielogiczne i po prostu bezsensowne rzeczy. Dlatego zdarza się, że cały ten mrok budzi jedynie uśmiech politowania. Przykłady? To, jak Frank pozbywa się sekretarz stanu Durant, zrzucając ją ze schodów Białego Domu. Albo kolejne morderstwo, tym razem na LeAnn, akurat w wykonaniu morderców na zlecenie. Nie wspominając już o tym, jaki los spotkał Toma Yatesa. Underwoodowie mają już na koncie tyle zbrodni, że trudno uwierzyć w ich skuteczne tuszowanie za każdym razem. I za każdym razem morderstwa tracą na wydźwięku. Gdy ginął Peter Russo, było to wydarzenie rzutujące na cały sezon. Teraz kolejne śmierci budzą tylko wzruszenie ramion, bo nie są niczym wyjątkowym. Inflacja tego typu wydarzeń doprowadziła też do tego, że trudno już mieć choć cień sympatii dla Franka i Claire.
Innym problemem w 5. sezonie jest polityka. Irytuje próba wpajania w nas przekonania, że totalna destabilizacja kraju nie wywołuje większej reakcji u jego obywateli. Coraz trudniej też zaakceptować rosnącą barokową konstrukcję, która sprawia, że ostatecznie Frank (na krótko) wygrywa kolejne wybory poprzez powtórne głosowanie w dwóch kluczowych stanach (Ohio i Tennessee). Wcześniej to Claire jest p.o. prezydenta, a Frank uczestniczy w kluczowych naradach, jak gdyby nigdy nic. I chociaż wyjaśniono, że na chwilę został jej doradcą, to i tak niszczy resztki poczucia wiarygodności. Chociaż scenariusz, w którym to Senat i Izba Reprezentantów wybierają odpowiednio wiceprezydenta i prezydenta, może się w USA wydarzyć, to trudno uwierzyć, że kiedyś dwa czy więcej stanów zdecydują się na powtórne głosowanie. Ani też w to, że tak gładko Underwoodom przebiegną manipulacje przy procesie głosowania. I znowu: voter supression to realny mechanizm, ale pokazano go w sposób, w który nie można uwierzyć.
Tradycyjnie w serialu słabo pokazano jakąkolwiek geopolitykę. Wątek z Antarktydą i rosyjską inwazją jest dziwaczny (jeśli już, to taki scenariusz może nastąpić w Arktyce). Na siłę Aidan Macallan stał się serialowym odpowiednikiem Edwarda Snowdena. Nie tylko zresztą geopolityka jest mało wiarygodnie pokazana, wątki hakerskie także są najgorsze od rozpoczęcie serialu.
W późniejszych odcinkach Frank Underwood zaczyna przypominać Nixona, zwłaszcza w chwili gdy jego paranoja zaczyna brać górę i instaluje w Białym Domu system podsłuchowy wymierzony w swoich najbliższych współpracowników. Ale trudno uwierzyć, że całość została przeprowadzona w sposób, w którym nikt niczego się nie domyślał. Jedno trzeba przyznać: jego finałowa mowa przed komisją robi wrażenie.
Trzy nowe postacie: kongresmen Alex Romero, doradca Conwaya (a później Underwooda, co też budzi wątpliwości) Mark Usher i Jane Davis (zastępca sekretarza ds. handlu) wprowadzają wiele świeżości do serialu. Zwłaszcza Jane wyrasta na kluczowego gracza w Waszyngtonie, aura tajemniczości wokół niej sprawia, że serial zyskuje dodatkową warstwę. Usher jest alter ego Douga Stampera, którego spotyka zresztą niewesoły koniec. Ale nawet sposób, w który Underwoodowie się go pozbywają, nie budzi już większych emocji.
5. sezon składa się z trzech części. Dobrego początku, niesamowicie rozciągniętego środka i ciekawej, szalonej wręcz końcówki. Na końcu Claire już jako prezydent ogłasza, że "to jej kolej". Na ten komunikat warto było czekać, chociaż droga do niego była nadzwyczaj wyboista. Kolejny sezon będziemy oglądać w zasadzie tylko po to, by dowiedzieć się, jak Claire sobie poradzi na "nowym" stanowisku. Nie jest to najlepszą rekomendacja dla serialu, który kiedyś był jedną z najważniejszych produkcji na skalę globalną.