Romeo i Julia: historia prawdziwa. "Still Star-Crossed" – recenzja nowego serialu Shondalandu
Mateusz Piesowicz
2 czerwca 2017, 21:02
"Still Star-Crossed" (Fot. ABC)
W "Still Star-Crossed" połączono ze sobą szekspirowską tragedię i shondalandową tandetę. Efektem takiego zestawienia mógł być tylko i wyłącznie bałagan tak wielki, że nie sposób nad nim zapanować.
W "Still Star-Crossed" połączono ze sobą szekspirowską tragedię i shondalandową tandetę. Efektem takiego zestawienia mógł być tylko i wyłącznie bałagan tak wielki, że nie sposób nad nim zapanować.
Oczywiście dla tych, którzy kiedykolwiek zetknęli się z twórczością Shondy Rhimes, nie może to stanowić żadnego zaskoczenia. Wiadomo przecież, że wszechobecny fabularny bałagan, prześcigające się bzdurki i uciekający w popłochu zdrowy rozsądek to jej znaki firmowe, bez których żadna nowa produkcja obejść się nie może. W dużych dawkach rzecz to raczej irytująca, ale bez wątpienia mająca swoje plusy, no i grono wiernych fanów. Nawet oni mogą być jednak bardzo rozczarowani tym, co tym razem przyszykowało dla nich ABC.
"Still Star-Crossed" to oparty na powieści Melindy Taub sequel "Romea i Julii" opowiadający o tym, co działo się w Weronie po tragicznej śmierci dwojga kochanków. A działo się całkiem sporo, znacznie więcej niż u samego Szekspira, który ze swoją historią i pomysłem tak szybkiego uśmiercenia głównych bohaterów w Shondalandzie zbyt długo miejsca by raczej nie zagrzał. Cóż, i tak miło ze strony Shondy i jej podopiecznej, Heather Mitchell ("Chirurdzy", "Skandal"), że zachowały z grubsza założenia pierwowzoru (choć nie wszystkie, niektóre rzeczy mogą Was mocno zdziwić), a nawet łaskawie skondensowały go do połowy odcinka, żeby widz przypadkiem nie poczuł się w obowiązku sięgać po lekturę.
Zanim więc będziemy mogli przejść do właściwej historii, dostajemy naoczny dowód na to, że "Romea i Julię" można wcisnąć w 20 minut czasu antenowego i to jeszcze z dodatkowymi wątkami! Wiadomo przecież, że opowieść o młodych kochankach (w tych rolach Lucien Laviscount i Clara Rugaard) nikogo szczególnie nie bawi, tym bardziej, że wszyscy znają zakończenie. Ważniejsi od nich są tu zatem bohaterowie w oryginale mniej istotni, ledwie wspomniani czy w ogóle nieobecni. Na czele z Rozaliną (Lashana Lynch), tutaj kuzynką Julii aktualnie sprowadzoną do roli służącej u Kapuletów. To właśnie jej zaaranżowane małżeństwo z Benwolio Montekim (Wade Briggs) ma zakończyć waśń obydwu rodów, która po śmierci Romea i Julii stała się już otwartą wojną.
Sprawa jednak nie jest taka prosta, bo Rozalina i Benwolio akurat nie pałają do siebie szczególną sympatią. Ona na przykład publicznie mówi o chęci wstąpieniu do zakonu, choć tajemnicą pozostaje, iż chętniej wpadłaby w ramiona werońskiego księcia Eskalusa (Sterling Sulieman). Ten z pewnością nie miałby nic przeciwko, zdarzało mu się przecież wystawać pod balkonem ukochanej (wygląda to na nadzwyczaj popularne zajęcie w Weronie), no ale wiadomo – władza, obowiązki, polityka itd. Czyli ogólnie rzecz biorąc, mamy trójkąt miłosny, któremu towarzyszy sporo innych figur geometrycznych i jeszcze więcej postaci o mniej i bardziej jasnych motywacjach. Wiadomo z tego tyle, że większość jest ze sobą w jakiś sposób spokrewniona, czemu absolutnie nie przeszkadza kolor skóry (ach, te XVI-wieczne Włochy, utopijna kraina politycznej poprawności!), wszyscy spiskują, nienawidzą się nawzajem (chyba że akurat się kochają) i mówią dziwnym połączeniem poetyckiego języka i współczesnego slangu.
Do tego jest ładnie, kolorowo i efektownie, zwłaszcza w detalach, gdy twórcy pokazują nam hiszpańską Salamankę, gdzie powstawał pilot (czasem tylko nie mogą się oprzeć i używają CGI, jak w karykaturalnych scenach "jazdy" kamery po mieście – wygląda to, jakby uznali, że zwykły montaż to za mało i widzowie nie zorientują się, że zmieniliśmy scenę). Takie obrazki mają jednak to do siebie, że zwykle mają odwrócić naszą uwagę od płytkości scenariusza i historii, która nie potrafi się obronić bez fajerwerków w tle. W "Still Star-Crossed" widać to jak na dłoni – dość powiedzieć, że najlepiej fabularnie wypada tutaj ten, pożal się Boże, wstęp, w którym upchnięto sporą część "Romea i Julii" w stylu godnym szkolnego teatrzyku. Im dalej w las, czyli gdy trzeba się oprzeć na własnych pomysłach, tym bardziej na wierzch wychodzi, jak ubogi w emocje i fabularnie niedopracowany jest tutejszy świat.
Właściwie jedyną postacią, której motywacje udało się znośnie wyłożyć i uprawdopodobnić, jest Rozalina. Lashana Lynch daje się zapamiętać, wnosząc do roli niezbędną tutaj pasję i sprawiając, że łatwiej przymknąć oko na scenariuszowe bzdurki. Od biedy można jeszcze pochwalić Zuleikhę Robinson w groteskowej, ale rzucającej się w oczy roli Pani Kapulet, i to by było na tyle. Cała reszta przemknęła przez ekran, nie pozostawiając po sobie kompletnie niczego, a ja nie czuję potrzeby, by śledzić fabularne meandry szczególnie dociekliwie. Ktoś mówi o wielkich uczuciach, ktoś inny o politycznej zdradzie i hańbie, jeszcze ktoś wykrzykuje niby pełne emocji oskarżenia – nic z tego jednak nie działa, a całość wygląda na ekranizację niezbyt wyrafinowanego fan fiction, którą nie wiedzieć czemu, ktoś wyposażył w spory budżet.
Dzieje się tu zatem sporo i bardzo szybko, ludzie biegają, płaczą i głośno wykrzykują swoje pretensje, a jakbyś, drogi widzu, czegoś, mimo podstawienia ci tego pod nos, nie zrozumiał, to zawsze jest jeszcze obowiązkowo sentymentalna muzyka, mająca podkreślić emocjonalny charakter konkretnej sceny (czyli prawie każdej). Znów jednak wracamy do podstawowego problemu "Still Star-Crossed" – o uczuciach się tu dużo i głośno mówi, ale na słowach się kończy.
Nie wystarczy bowiem zatrudnić ładnych wykonawców, umieścić ich w bajkowej scenerii, napisać kilka romantycznych scen, a potem rzucić całe mnóstwo kłód pod nogi bohaterów i żalić się nad ich tragicznym losem, by tchnąć w serial życie. Jak się to robi, ciągle pozostaje dla większości produkcji Shondalandu wiedzą tajemną i "Still Star-Crossed" nie będzie wśród nich wyjątkiem. Na to jednak liczyć mogli tylko wyjątkowo naiwni, znacznie rozsądniej było się spodziewać głupiutkiej, ale przyjemnej oraz wciągającej zabawy schematami i rozsądnie podanym kiczem. Niczego takiego tu niestety nie uświadczycie, z czego zresztą doskonale zdają sobie sprawę w ABC, bo pozwalając zadebiutować serialowi w Memorial Day praktycznie skazali go na klęskę (demo na poziomie 0,5). Naprawdę nie ma czego żałować.