Zostały tylko zgliszcza. "Bloodline" – recenzja 3. sezonu
Nikodem Pankowiak
2 czerwca 2017, 13:02
"Bloodline" (Fot. Netflix)
Rayburnowie powrócili po raz ostatni. Najbardziej zakłamana telewizyjna rodzina znów staje w obliczu ogromnych problemów, które próbuje zwalczyć jedyną znaną sobie metodą – kłamstwem. Spoilery z finałowego sezonu.
Rayburnowie powrócili po raz ostatni. Najbardziej zakłamana telewizyjna rodzina znów staje w obliczu ogromnych problemów, które próbuje zwalczyć jedyną znaną sobie metodą – kłamstwem. Spoilery z finałowego sezonu.
"Bloodline" startowało w czasach, gdy Netflix nie zasypywał nas jeszcze nowościami co tydzień i z założenia miało być wielkim hitem tej platformy. Świetna obsada, twórcy "Damages" na pokładzie, rodzinne tajemnice i przepiękna Floryda w tle. Wydawało się, że to nie może się nie udać, jednak widownia podeszła do tego serialu z dużym dystansem, a i recenzenci nie piali z zachwytów tak często, jak mieli piać. W efekcie produkcja planowana początkowo na pięć, sześć sezonów, zakończyła się już po trzech i tym samym dołączyła do nielicznego grona seriali już przez Netfliksa zakończonych. Niestety, finałowy sezon potwierdził jedynie, że była to właściwa decyzja, bo po tak kiepskich odcinkach chyba nawet najwierniejsi fani straciliby cierpliwość.
Bo jedną rzecz trzeba powiedzieć otwarcie już na samym początku – "Bloodline", nad czym bardzo ubolewam, stało się praktycznie nieoglądalne. Serial ugiął się pod ciężarem kolejnych kłamstw, intryg i zwrotów akcji, którymi raczyli nas twórcy. Ugiął się pod ciężarem najbardziej poważnej produkcji na świecie i już nie potrafił się podnieść. Właśnie w finałowym sezonie jeszcze bardziej dała o sobie znać dolegliwość, która towarzyszyła temu serialowi od samego początku – niemal w każdej sekundzie traktował on siebie śmiertelnie poważnie, nie dając widzom chwili na złapanie oddechu. Fabuła musiała być tak gęsta, mroczna i duszna, a co gorsza tak przeraźliwie nudna, że ostatecznie pogrążyła cały serial.
To jest jakiś niesamowity paradoks, że w 3. sezonie, w którym scenarzyści musieli upchnąć wątki rozplanowane początkowo na więcej sezonów, dzieje się bardzo niewiele, choć w teorii naprawdę dużo. Wszystkich bohaterów spotykamy dokładnie w tym samym momencie, w jakim zostawiliśmy ich rok temu – Kevin właśnie zabił Marco, Meg wyjawia Sally prawdę o śmierci Danny'ego, a John nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić i próbuje ot tak uciec jak najdalej od toksycznej rodziny. Oczywiście za daleko nie ucieka, bo gdy tylko dowiaduje się o tym, co zrobił Kevin, postanawia wrócić i kolejny raz wszystko naprawić. Robi to, mimo że jeszcze kilka godzin wcześniej jego brat odwrócił się od niego plecami.
Zresztą, ten schemat powtarza się przez cały sezon – Kevin popełnia jakąś głupotę, John musi wtedy wkroczyć do akcji i wszystko uporządkować, by później usłyszeć od młodszego brata, że nie ma prawa dawać mu rad i mówić, jak żyć. Chwaliłem rok temu scenarzystów za to, jak interesująco rozwinęli postać Kevina, ale w tym sezonie stał on się niesamowicie irytujący, a przy tym totalnie niewiarygodny. Zgoda, facet od zawsze miał zdolność do pakowania się w kłopoty, ale teraz podejmuje wyłącznie głupie lub głupsze decyzje, powodowane naiwną wiarą w dobre intencje człowieka, który powiedział mu, że traktuje go jak syna.
Relacja Kevina z Royem Gilbertem miała być chyba jednym z głównych motorów napędowych tego sezonu, ale to wszystko nie ma żadnego sensu. O ile jeszcze mogę zrozumieć, że w przypływie głupoty Kevin zaczął bawić się w gangsterkę, o tyle nie wiem, jak do tej pory twardo stąpająca po ziemi Belle mogło akceptować jego podejrzane kontakty? Przecież jeszcze sezon temu ta postać pierwsza podniosłaby alarm, gdyby nagle jej mąż zaczął zadawać się z takim typem, otrzymywał od niego drogie prezenty i grube pliki banknotów. Nie wspomnę już o jej reakcji na informację, że to Kevin zabił Marco. Kiedy ona przemieniła się w żonę mafii, która na wieść o tym, że jej mąż jest mordercą, reaguje bez jakichkolwiek emocji?
W ogóle kobiece postaci w tym sezonie wołają o pomstę do nieba, twórcy nie przyłożyli się do ich rozwoju ani trochę. Przede wszystkim na ekranie brakuje Meg – scenarzyści zdecydowali, że wątek tej bohaterki nie jest tak istotny i pozwolili jej na odcięcie się od rodziny i wyjazd na Wschodnie Wybrzeże. Szkoda, bo uważam, że ona zawsze była jednym z najjaśniejszych, choć może trochę niedocenianych elementów "Bloodline". Skupienie fabuły głównie na Johnie i Kevinie zdecydowanie nie wyszło serialowi na dobre.
Jest jeszcze Sally, ale i ona przez większość sezonu irytuje. Ostrzega przed Gilbertem, by później robić z nim interesy. Chroni tajemnice swoich synów i zachowuje się jak najbardziej kochająca matka na świecie, która wybaczy wszystko, by później zranić ich dogłębnie jednym monologiem. Ostatecznie jej postać skończyła w sposób, jaki w sumie mogliśmy przewidzieć – sama, opuszczona przez wszystkich i uwięziona w wielkim domu, w którym prześladują ją złe wspomnienia.
Niestety, okazało się, że wątek morderstwa Danny'ego jest balastem, którego twórcy "Bloodline" nie potrafili odrzucić w odpowiednim momencie. Każde kolejne kłamstwo, każda kolejna zbrodnia ma swoje korzenie w chwili, gdy John zamordował własnego brata. Aby prawda o tym nie wyszła na jaw, Rayburnowie są w stanie poświęcić nawet niewinne osoby. Naprawdę nie wiem, jak ta rodzina jest jeszcze w stanie funkcjonować w normalnym świecie, przecież swoimi kłamstwami stworzyli zupełnie nową rzeczywistość. Od tego naprawdę można dostać pomieszania zmysłów, co zresztą przydarzyło się Johnowi pod koniec sezonu. Ostatecznie nawet oni, hipokryci z hasłem "rodzina jest najważniejsza" nie byli w stanie udźwignąć tego nawarstwienia sekretów i manipulacji, które zwaliły im się na głowę. Z rodziny zostały tylko zgliszcza.
Zgliszcza zostały też z samego "Bloodline". To wręcz podręcznikowy przykład, jak nie tworzyć finałowego sezonu, gdy musisz to zrobić szybciej niż się spodziewałeś. Akcenty zostały tutaj źle porozkładane, wątki i postaci, na czele z Nolanem, znikały i pojawiały się nagle albo zaledwie majaczyły przez cały sezon gdzieś w tle. Ogromnym rozczarowaniem jest także sama ostatnia scena – jeśli twórcy chcieli zostawić widzów z niejednoznacznym zakończeniem, to zdecydowanie im nie wyszło. Końcówka mogłaby choć trochę zatrzeć złe wrażenie, a zamiast tego wzbudziła moją irytację. To było doskonałe podsumowanie całego sezonu – sezonu, o którym chciałbym zapomnieć, i który zabrał mi prawie dziesięć godzin z życia. Strach pomyśleć, jak ciągnęłaby się fabuła, gdyby twórcy nie musieli zakończyć "Bloodline" już teraz.