Ciszej nad tą trumną. "Prison Break" – recenzja finału 5. sezonu
Nikodem Pankowiak
1 czerwca 2017, 13:02
"Prison Break" (Fot. FOX)
Nowy sezon "Prison Break" zakończył się szybciej niż się zaczął, przemijając w ciągu dwóch miesięcy niemal niezauważenie. Serial nie budził już takich emocji jak w poprzedniej dekadzie, a ja chyba wiem czemu. Spoilery.
Nowy sezon "Prison Break" zakończył się szybciej niż się zaczął, przemijając w ciągu dwóch miesięcy niemal niezauważenie. Serial nie budził już takich emocji jak w poprzedniej dekadzie, a ja chyba wiem czemu. Spoilery.
Przyznaję, gdy recenzowałem pierwszy odcinek nowego sezonu "Prison Break", mogłem nie być do końca rzetelny. Jakiś sentyment trochę zaciemnił mi obraz i choć nadal twierdzę, że nie był to szczególnie zły początek, przymknąłem oko na pewne wady. Jednak im dalej w las, tym bardziej absurdalny stawał się ten sezon i ostatecznie trzeba się naprawdę starać, aby powiedzieć o nim coś dobrego. Jak widać, sentymentalne paliwo nie wystarczyło na długo.
Już w starych sezonach Michael wykazywał się często umiejętnościami, które mogłyby świadczyć o tym, że jest co najmniej półbogiem, ale dopiero teraz twórcy przestali choćby udawać, że jest inaczej – Scofield to oficjalnie nadczłowiek, który potrafi przewidzieć wydarzenia mające miejsce kilka lat później, a także wysłać list z Polski do USA za 10 groszy. Nie umknie mu żaden szczegół, niestraszny mu żaden problem. Jednak tym razem, przynajmniej w teorii, Michael trafił na godnego przeciwnika, człowieka o szalenie wysokiej inteligencji i zdolności przewidywania. Wyglądało na to, że w samym finale dojdzie do prawdziwego starcia gigantów, jednak zamiast tego otrzymaliśmy żenujący spektakl, który jest jedną wielką kpiną z widzów.
Na koniec 8. odcinka otrzymaliśmy duży, przynajmniej z założenia, cliffhanger. Ktoś został zastrzelony, a my przez tydzień mieliśmy zastanawiać się, na kogo padło. Szok i niedowierzanie, Michaelowi i jego synowi nic się nie stało – zginęła A&W (co to w ogóle za ksywka?!), która jeszcze przed chwilą mierzyła do nich z broni. Michael, ten geniusz na miarę Leonarda da Vinci, każe swojemu synowi wybiec z domu i odnaleźć Lincolna. Oczywiście wtedy do akcji wkracza Jacob a.k.a. Posejdon, który porywa niczego nieświadomego dzieciaka. Jego starcie ze Scofieldem zbliża się nieuchronnie. Brzmi głupio już teraz? Spokojnie, dopiero się rozgrzewamy.
Dopiero teraz, tuż przed samym wielkim finałem, poznajemy misterny plan, który Michael plótł przez kilka lat. Gdy już go poznajemy, trudno utrzymać się pod naporem tych głupot – właściwie nie powinniśmy mówić o dziurach w scenariuszu, bo sam scenariusz jest jedną wielką dziurą. Okazało się, że Michael już kilka lat temu opracował plan doskonałej zemsty na Jacobie, która jednocześnie pozwoli mu oczyścić swoje imię. I chociaż przez ten czas mogłoby wydarzyć się milion rzeczy, które zniweczyłyby wszystkie jego wysiłki, nic takiego się nie dzieje – plan działa idealnie, a jednym z jego kluczowych punktów jest dostęp do tajnego biura Posejdona, dostępu do którego chroni czytnik twarzy. Jak obejść takie wydawałoby się niemożliwe do obejścia zabezpieczenie? Wystarczy na zewnętrznych stronach obu dłoni wytatuować sobie twarz Jacoba! Nie kłamię, to się dzieje naprawdę. Jeśli w poprzednich sezonach "Prison Break" przeskakiwał rekina, to tym razem przeskoczył przez całe sharknado.
W końcu dochodzi do spotkania obu panów i coś, co miało być prawdziwym starciem gigantów, zamieniło się w żałosny teatrzyk, podczas którego zastanawiasz się, czy to wszystko dzieje się naprawdę i jak ktoś w 2017 roku mógł pozwolić, by taki telewizyjny potworek ujrzał światło dziennie. Ich wyczekiwane spotkanie wygląda mniej więcej wygląda tak:
Michael: Przewidziałem twój ruch.
Jacob: Naprawdę? Przewidziałem, że go przewidzisz.
Michael: A ja przewidziałem, że ty przewidzisz, że ja go przewidzę.
I tak dalej, i tak dalej. Oczywiście Michael ostatecznie pozbywa się Jacoba i oczyszcza swoje dobre imię, choć naprawdę ciężko jakkolwiek skomentować sposób, w jaki do tego doszło. Mam wrażenie, że scenarzyści serialu zatrzymali się w rozwoju jakąś dekadę temu i nie rozumieją, że pewnych rzeczy robić nie wypada, nawet jeśli twój serial ma być tylko niezobowiązującą rozrywką w telewizji ogólnodostępnej.
Gdybym miał wskazać jeden moment, w którym nowy "Prison Break" posypał się totalnie, byłby to twist z Jacobem z 4. odcinka. I nie, nie chodzi mi o to, że twórcy zdradzili go zbyt szybko, chwila była do tego odpowiednia, zwłaszcza że mówimy o 9-odcinkowym sezonie. Problem w tym, że przez kilka następnych tygodni nic się z tym nie działo. Sara niby poznała prawdę, ale szybko odrzuciła ją od siebie. Tym samym wszyscy widzowie wiedzieli już, że nie ma opcji, by Jacob nie okazał się Posejdonem, a naiwność Sary wzbudzała jedynie irytację. Ta postać była jednym z największych problemów "Prison Break" od zawsze, ale w tym sezonie zrobiono wszystko, by była problemem największym. Pomijam już takie bzdury, jak szybki lot na Kretę i równie ekspresowy powrót, Sara podejmowała wyłącznie decyzje głupie i głupsze i przemieniła się w osobę, która nie potrafi dodać dwóch do dwóch.
Wiele błędów można wybaczyć, jeśli zamaskuje się je emocjonującą fabułą, ale i tej mamy tutaj jak na lekarstwo. Raczej zwracamy uwagę na kolejne fabularne absurdy i niedociągnięcia. Nie chce już mi się wyliczać kolejnych błędów – jest mi tylko przykro, ponieważ wychodzę z założenia, że jeśli widziałem je ja, na pewno zauważyli je również twórcy, tylko postanowili machnąć na nie ręką, a takiego podejścia darować nie potrafię. Na powrót "Prison Break" nikt nie czekał, nikt nie domagał się go głośno, więc scenarzyści i producenci (wśród nich Wentworth Miller i Dominic Purcell) mieli masę czasu, aby fabułę dopracować. Zamiast tego, popełnili jeden z największych grzechów – grzech zaniechania.
Najbardziej frustrujące w tym wszystkim jest chyba wyjaśnienie, dlaczego Michael w ogóle znalazł się w Jemenie. Wszystko po to, aby Jacob mógł zbałamucić Sarę i założyć z nią rodzinę? Przecież to nie ma najmniejszego sensu, to się żadnej kupy nie trzyma! Jeśli jesteś bezwzględnym tajnym agentem, który chce pozbyć się jakiejś przeszkody, to wysyłasz ją do więzienia w Jemenie czy po prostu dajesz kulkę w łeb? Wkurza mnie również fakt, że do teraz tak naprawdę nie wiemy, jak Michael przeżył wydarzenia sprzed kilku lat. Zaserwowano nam najkrótsze możliwe wyjaśnienie – jego śmierć sfingowano, co w sumie całkiem ładnie powiązano z finałem z 2009, ale nikt nie pokusił się o przedstawienie, w jaki sposób to zrobiono. Dlatego ja nadal zastanawiam się, jak można sfingować porażenie prądem, gdy z daleka widzimy, że nie należało ono do najlżejszych.
Mam nadzieję, że ten nieudany i zupełnie niepotrzebny powrót będzie przestrogą dla decydentów w amerykańskich telewizjach. Nie ma sensu ruszać seriali, na powrót których nikt nie czeka, które skończyły się w sposób zupełnie jednoznaczny. Nic dobrego z tego nigdy wyjść nie może. Pewnych trumien lepiej nie otwierać.
Dwa ostatnie odcinki "Prison Break" pokaże Canal+ w dniach 2 i 9 czerwca o godz. 21:00.